ZIMNA WOJNA. W HELIOSACH I W FORUM
Nagroda dla najlepszego reżysera w Cannes. Świetne role Joanny Kulig, Tomasza Kota, Borysa Szyca, Agaty Kuleszy. O miłości dwójki ludzi, których zderzył ze sobą los i, choć razem trudno, osobno się już nie da.
Odkąd obejrzałam film Pawlikowskiego na uroczystej premierze w Cannes, minęło kilka tygodni. Miał czas się we mnie ułożyć, znaleźć swoje miejsce. Obraz dopełnił się dzięki przeprowadzonym z twórcami rozmowom i kolejnemu seansowi. Pozostało uczucie ogromnego wzruszenia. A podziw dla tego, czego dokonał reżyser, tylko wzrósł.
Powojenna Polska to jedna wielka rana, przysypana gruzem i popiołem. W świecie narzucanej polityczną siłą nowej tożsamości Wiktor (Kot) i Irena (Kulesza) próbują założyć zespół pieśni i tańca, który pozwoliłby na jak największą skalę sławić polską ludową kulturę, zaklętą w regionalnych piosnkach i przyśpiewkach. Od pierwszego przesłuchania Zuli (Kulig) wiadomo, że jej charyzma może uczynić ją gwiazdą Mazurka. Połączenie skrzywdzonego przez życie ptaszka ze złamanym skrzydełkiem i mocnej baby, która musiała nauczyć się oddawać życiu z plaskacza. Femme fatale, nieumiejąca z odpowiednią inteligencją wykorzystywać swoich przymiotów. Czysta dusza, ale też oportunizm. Kula energii, słowo klucz: instynkt.
Wiktor jest spokojny, raczej introwertyczny. Dojrzały mężczyzna z piękną twarzą poznaczoną smutkiem. Co z tego, że dzieli ich klasa, wykształcenie i wiek.
Ona zostaje solistką Mazurka, on coraz bardziej ugina kark przed politycznymi ingerencjami w linię artystyczną. Irena nie wytrzymuje, on jeszcze chwilę, moment, bo przecież tylko tak można wyjechać z tamtej Polski, ku wolności i przestrzeni, gdzie ta miłość może w ogóle spróbować oddychać. Potem wszystko gna coraz szybciej. Polska, Jugosławia, Berlin, Paryż, kilkanaście lat, niezliczone złamane obietnice, rozstania, powroty, porażki, pożegnania. I proza życia, która nie chce dać o sobie zapomnieć, aż do końca. Losy tragicznych kochanków są oparte na życiowych ścieżkach rodziców autora.
Aktorzy, wchodząc na plan, musieli się zgodzić na posłuszeństwo wizji, drobiazgowo wykreowanej przez Pawlikowskiego. Jak świetnie na tym wyszli, potwierdzają choćby komentarze zagranicznej prasy na temat Kota - "amanta, Jamesa Bonda" i Kulig - "nowej Jeanne Moreau". Zasłużone. Oboje mają ogromne sceniczne doświadczenie, a jednak na ekranie są całkiem inni niż dotąd. Elektryzującą ekranową obecność stworzył ich talent i spojrzenie Pawlikowskiego. Drugoplanowi Agata Kulesza i Borys Szyc w roli "menedżera" Mazurka są wiele krócej na ekranie, ale równie widoczni, równie intensywni.
Choć na ekranie tak często dźwięczy cisza, to głos, dźwięk liczą się tu ogromnie. Pierwsza połowa filmu to w dużym stopniu kolejne występy, zmieniają się konwencje i muzyczne style, ale siła rażenia dźwięków (za aranżacje odpowiadał Marcin Masecki) jest niezmienna. Dźwięki są w "Zimnej." pełnoprawnymi aktorami. Z zaprojektowanej co do pozycji filiżanki na stole przestrzeni, ze stylizowanego kadru oraz czerni i bieli biorą się napięcie i emocje. Ich siła jest tak wielka, że niemal śmiercionośna. Tym mocniejsza, że niespodziewana - bo krzyk jest antytezą reżyserskiego stylu Pawlikowskiego.
To reżyser, który pracuje z precyzją zegarmistrza. Ponoć potrafi robić kilkadziesiąt dubli, aby osiągnąć zamierzony efekt. Ale w tej drobiazgowości nie ma nic mechanicznego. Są widzowie, do których ta metoda nie trafia - szanuję, ale nie podzielam. Tak, efekt końcowy jest perfekcyjny. Ale pośród idealnie wyliczonych kroków, pauz między dialogami i genialnego timingu wzajemnych spojrzeń rodzi się dramaturgia przez duże D. Nagroda za reżyserię, z którą Pawlikowski wyjechał z Cannes, wydawała i wydaje mi się ogromnie trafiona.
Anna Tatarska
Gutek Film
THELMA W FORUM
Między pokusą a lękiem. Dramat psychologiczny i thriller z siłami nadprzyrodzonymi w tle.
Thelma jest cichą i nieśmiałą studentką Uniwersytetu w Oslo, ściśle kontrolowaną (ciągłe telefony, monitoring on-line) przez mieszkających na prowincji ultrareligijnych rodziców. Pewnego dnia dostaje w bibliotece czegoś przypominającego atak padaczki, a świadkiem jest m.in. jej koleżanka ze studiów Anja. Dziewczyny zaprzyjaźniają się, a wkrótce pojawia się fascynacja erotyczna.
Jak na razie znajdujemy się na realistycznym gruncie: widzimy osamotnioną i wyobcowaną ze studenckiego grona 18-latkę, która codziennie "spowiada się" przez komórkę swojemu surowemu ojcu. Potem obserwujemy narastanie wewnątrz niej konfliktu: z jednej strony nieczyste myśli i zakazane pożądanie, z drugiej - lęk przed boską karą i potępieniem. Ale jest coś w powietrzu, co pozwala sądzić, że niedługo ten ziemski wymiar opuścimy. I rzeczywiście: okazuje się, że Thelma ma w sobie nadprzyrodzoną moc, niebezpieczną i niszczycielską. Ale może też wyzwalającą?
Siły nadprzyrodzone, trzeszczące sufity, mężczyźni w płomieniach itp. to nie są moje ulubione filmowe pomysły, ale muszę przyznać, że Trier - wybitnie utalentowany norweski reżyser, autor m.in. "Reprise", "Oslo, 31 sierpnia" i anglojęzycznego "Głośniej od bomb" - zrobił z nich naprawdę dobry użytek. Jego film jest ciekawy przez niejednoznaczność i moralną ambiwalencję. Tak, na wierzchu jest represja seksualna i jej skutki: opresja religijna, próbująca stłumić biologiczny instynkt, może narazić się na gwałtowny kontratak sił natury. Ale pokazuje też jak bezwzględna, idąca niemal dosłownie "po trupach" potrafi być miłość - zwłaszcza ta pierwsza, samoodkrywająca.
"Thelma" ma też swój konsekwentny styl: jest klimatyczna, po skandynawsku chłodna, chętnie sięgająca do obrazów wody i lodu, nieśpieszna, z narastającą atmosferą zagrożenia i lęku. Gdyby podobny film nakręcono w Hollywood, w finale mielibyśmy wielką apokalipsę ? la "Carrie" - tu do końca zachowuje się elegancką powściągliwość.
To także jeden z tych filmów, który oglądamy zarówno "do przodu", jak i wstecz: interesuje nas nie tylko, w jakim kierunku się rozwinie fabuła, ale też co wydarzyło się przedtem, w dzieciństwie Thelmy. Całe to puzzle zostaje rozwiązane logicznie i w sposób, który Thelmy nie oszczędza, choć nie wiem, czy naprawdę konieczne były długie badania medyczne, którym zostaje poddana już jako studentka: filmy tego gatunku mają swoją ugruntowaną umowność, nie potrzebują racjonalizacji i naukowej pieczątki. Także zakończenie ma w sobie podejrzaną, hollywoodzką gładkość. Ale to nie z jego powodu Norwegowie wysyłają film po Oscara.
Paweł Mossakowski
Materiały prasowe
CZUWAJ W HELIOSACH
Twórca "Cześć, Tereska" tym razem przygląda się młodzieży przy harcerskim ognisku.
Letni obóz w lesie nad jeziorem. Gdy do harcerzy dołączają wychowankowie poprawczaka, nastroje nie wydają się morowe. Jest ich pięciu i nie zamierzają respektować zastanego porządku. Chłopcy mieli się od siebie nawzajem czegoś nauczyć. Przynajmniej taki był plan. Lecz zamiast lekcji tolerancji dorośli zgotują dzieciakom szkołę przetrwania. Konflikt narasta, jeden z harcerzy ginie, a oboźny rozpoczyna śledztwo.
Początek jest, nie powiem, obiecujący. Harcerski monolit pęka, próba sił ujawnia, że przedstawiciele obu grup wbrew pozorom niewiele się od siebie różnią. Młodzi bohaterowie, pozostawieni sami sobie gdzieś na odludziu, bez komórek itd., zostaną zmuszeni do weryfikacji ideałów, które często rozumieją w sposób wypaczający sens tych wartości. Czuć potencjał na opowieść ze społecznym zacięciem nie tylko o współczesnych nastolatkach, ale nawet o podziałach w Polsce.
Nadzieja pryska jednak wraz z pierwszym zwrotem akcji. Staje się jasne, że Gliński podąża ścieżką kryminalnego thrillera. Twórcy zdążą się po drodze kilka razy zgubić, wpaść w fabularne i psychologiczne dziury, potknąć o grubą kreskę, itd. W lesie, gdzie niesie się echo "Władcy much", czai się więc demoniczny kłusownik. Komendant znika bez śladu, a przepocony inspektor grany przez Zbigniewa Zamachowskiego wyrzuca papierosa na miejscu zbrodni, jakby dopełniając obraz totalnej amatorszczyzny policji.
Piotr Guszkowski
Wszystkie komentarze