THE CIRCLE. KRĄG
Film według książki Dave'a Eggersa o pułapce totalnej inwigilacji. Jeśli miał być satyrą, został opowiedziany zbyt serio, zaś jako thriller cierpi na niedobór suspensu.
Mae dostaje pracę w gigancie z Doliny Krzemowej. Okazuje się, że do obowiązków każdego pracownika należy aktywność towarzyska, w tym korzystanie z dobrodziejstw firmowego campusu. Mowa o koncercie kapeli Beck, jodze z psami czy grze w bocce, a nie jakiejś tam przerwie na Playstation po wygranym przetargu.
Bohaterka wkracza w ten świat z dystansem i wątpliwościami, wydaje się odporna na motywacyjne gadki właściciela. Dlatego dziwimy się, kiedy wyrasta nagle na orędowniczkę poszerzenia planów korporacji. A ta obiecuje m.in. zwiększenie bezpieczeństwa i wprowadzenie pełnej transparentności w polityce. Problem w tym, że kosztem uczynienia z naszego życia globalnego "Truman Show".
Z początku "The Circle. Krąg" może jeszcze bawić prześmiewczym spojrzeniem na paradoksy social mediów, manipulacje stosowane przez mówców itd. Lecz twórcom brakuje zręczności i odwagi, przez co satyra tępym ostrzem tylko przejeżdża się po powierzchni. Oglądamy narodziny antyutopii. Orwellowska wizja utraconej prywatności jest na czasie, ale razi oczywistościami nudnego wykładu.
mat. promocyjne
SONG TO SONG
Malick zabiera plejadę aktorów na festiwal pretensjonalności rozgrywający się w muzycznym światku Austin, gdzie dla kariery ludzie gotowi są podpisać pakt z diabłem.
Że pokus tu nie brakuje, przekonają się BV (Gosling) i Faye (Mara). Zostają uwikłani w grę, w której karty rozdaje producent muzyczny (Fassbender) - a żadne reguły nie obowiązują. Bohaterowie snują się po labiryncie luksusowych apartamentów, zaglądają za kulisy koncertów, gawędzą z Iggym Popem czy Patti Smith. Przyjmują dziwne pozy, schowani za maskami boją się przyznać do uczucia. Kierowani ambicjami stracili z pola widzenia to, co najważniejsze.
Obsesje, zdrady, rozczarowania. Ten destrukcyjny trójkąt miłosny z czasem rozrasta się o piękną kelnerkę (Portman).
Wyznawcy Terrence'a Malicka znajdą w "Song to Song" echa poprzednich obrazów Amerykanina. Dla nich będzie to hipnotyczna opowieść o niemożliwych do pogodzenia pragnieniach, pogoni za prawdą i szczerością, o potrzebie nadania życiu nowego sensu.
Film układa się w rodzaj osobliwej kołysanki. Pod wewnętrznym monologiem postaci płynącym z offu, przemyśleniami i metafizyką ? la Paulo Coelho, kino Malicka uwodzi rytmem budowanym przez pracę kamery. Pytania, które stawia pozujący na kaznodzieję reżyser, brzmią pretensjonalnie. Jego nowy film, choć często nieznośny i irytujący, ma pewną siłę przyciągania. Wywoła skrajne emocje. Obawiam się, że większość widzów jednak solidnie wymęczy. O ile w ogóle wytrwają do końca seansu - bo nie widziałem takiego exodusu z sali na pokazie prasowym od dawna.
Julien PANIE
JUTRO BĘDZIEMY SZCZĘŚLIWI
Ani jutro, ani nigdy. Marny komediodramat, który teoretycznie ma i rozbawić, i wzruszyć, a tylko wkurza swoją głupotą.
Omar Sy, jasno świecąca gwiazda "Nietykalnych", gra Samuela, wesołego playboya, pracującego w kurorcie na południu Francji, któremu zeszłoroczna, angielska kochanka podrzuca pewnego dnia niemowlę płci żeńskiej, mające być owocem ich romansu. Samuel tropi ją bezskutecznie w Londynie, w końcu osiada w tym mieście, gdzie samotnie wychowuje córkę i robi karierę kaskadera...
Dawno nie oglądałem filmu zrealizowanego według tak głupiego scenariusza: historia jest w zasadzie dramatyczna (mamy tu sądową batalię o prawo do opieki nad dzieckiem, nieuleczalną chorobę etc.), ale język, jakim jest opowiadana, jest, a właściwie nieudolnie próbuje być, rozkosznie komediowy. W efekcie otrzymujemy szereg kakofonicznych scen, stylistycznie zgrzytliwych i psychologicznie fałszywych, ani zabawnych, ani wzruszających.
Sy jest charyzmatycznym aktorem i pięknym mężczyzną, ale naprawdę powinien bardziej się szanować.
Wszystkie komentarze