PRZEBUDZENIE DUSZ. W HELIOSACH
Trzy śledztwa prowadzone przez tropiciela nadprzyrodzonych przekrętów układają się w klimatyczną antologię opowieści z dreszczykiem.
Pomysł na taki hołd dla brytyjskich horrorów zrodził się w głowach dwóch fanów gatunku i długoletnich kumpli: Jeremy'ego Dysona i Andy'ego Nymana. Najpierw jako sztuka teatralna - wystawiana na West Endzie, teraz zaadaptowana na potrzeby ekranu.
Bohater filmu, profesor Philip Goodman, poświęcił życie wyjaśnianiu niewyjaśnionego i demaskowaniu oszustw, np. naciągaczy nawiązujących rzekomy kontakt z duchami. Gdy otrzyma wiadomość od swego idola, będzie zaskoczony - słynnego naukowca uznano bowiem za zmarłego. Staruszek ma dla niego nie lada wyzwanie: trzy sprawy, których sam nie potrafił rozwiązać.
Goodman otwiera je na nowo. Spotyka się z nocnym stróżem nawiedzanym w dawnym zakładzie psychiatrycznym, znerwicowanym nastolatkiem po piekielnej przejażdżce leśną drogą i finansistą (Martin Freeman w mrocznym wydaniu), do którego przed narodzinami dziecka wprowadził się poltergeist. Każdy ma do opowiedzenia własną historię.
Dostajemy trzy nowelki, w których śledztwo przeplata się z retrospekcjami. Cechuje je odmienna stylistyka, sceneria, inne prowadzenie narracji. Twórcom pozwala to ukazać paletę odcieni kina grozy. Bez obaw, choć otwarcie mogłoby być lepsze, sceniczny rodowód nie ciąży "Przebudzeniu dusz". Dyson i Nyman, który wciela się w Goodmana, podeszli do zadania z wyczuciem. Skupiają się na budowaniu atmosfery, co nie znaczy, że nie potrafią poprowadzić zwrotów akcji. Doprawiają straszenie widza szczyptą absurdu i czarnego jak smoła humoru. Nawiązują przy tym do klasyki rodzimych wytwórni (jak niskobudżetowe filmy z Amicus Productions), dzieł Davida Lyncha, Sama Raimiego i innych. Całość nie jest może odkrywcza, ale na pewno daje satysfakcję.
Zarazem żonglerka konwencjami nie jest tak do końca tylko beztroską zabawą. "Mózg widzi, to, co chce" - powtarza główny bohater. Wszystkie demony, jakie ludzie spotykają na swej drodze, są wyrazem strachu, traum, wyrzutów sumienia.
Piotr Guszkowski
UIP
WYSZCZEKANI. W HELIOSACH
Niegrzesząca polotem komedia o gadających zwierzętach w klimacie lat dziewięćdziesiątych.
Max to policyjny rottweiler-macho, który w wyniku zbiegu wydarzeń musi pojechać na konkurs psów rasowych aby. ocalić małą pandę. Żeby tego dokonać, musi stanąć na podium. Jego partnerem zostaje agent Frank, zadufany w sobie, nielubiący psów policjant. Wycieczka do Las Vegas da obu stronom szansę, by wiele się o sobie dowiedzieć.
"Wyszczekani." to całkiem inna galaktyka niż popularne filmy "dla-dzieci-ale-jednak-też-dla-dorosłych" spod znaku "Madagaskaru". Nie znajdziemy tu oczek puszczonych do starszej widowni czy ukrytych znaczeń. To bardzo prosty film z jednowymiarowymi bohaterami i szkicową fabułą, intelektualnie nastawiony na maksymalnie dziesięciolatków. Jego siłą napędową są tradycyjnie gagi, najczęściej oparte na motywie zderzenia światów (psi/ludzki, psy wystawowe/pies policyjny, policjant/wystawcy) i nieporozumień. Tradycyjnym wykorzystywanym tu chwytem jest przypisanie zwierzętom ludzkich cech. Raja Gosnell to autor "Alexa samego w domu" i "Agenta XXL", przez wielu widzów uważany za kinowego zabójcę ikon dziecięcej wyobraźni - nakręcił nieudane ekranizacje "Smerfów" i "Scooby Doo". Nie może więc dziwić, że jego poczucie humoru rozbudzają następujące chwyty: upadki, potknięcia, zderzenia, zwierzęta w ludzkich strojach, depilacja intymna, pierdy i kupy. Twórca przetłumaczył swoje żartobliwe podniety na język wykastrowany z wulgaryzmów i jeszcze zinfantylizował.
W efekcie powstał film bardzo tradycyjny i w gruncie rzeczy konserwatywny, mentalnie blisko produkcji, jakie pamiętam z dzieciństwa. Oglądając "Wyszczekanych", myślałam o "Beethovenie" czy "Koszykarzu Buddym". Być może jest grupa starszych widzów, która z przyjemnością popłynie na nostalgicznej fali, mnie jednak ten myślowy anachronizm raczej zaniepokoił. "Wyszczekani" nie tylko mają strukturę żywcem wyjętą z kina lat 90.-tych. Nie zawsze biorą pod też uwagę, że mentalnie świat poszedł naprzód. Z jednej strony mają uwrażliwiać dzieci na temat zagrożonych gatunków i handlu zwierzętami, a drugiej zostawiają w filmie takie babole, jak następująca scena: Max jest pouczany, jak przetrwać badanie miejsc intymnych, mimo że odczuwa dyskomfort i ma ochotę reagować. Czy naprawdę uczenie dzieci, że niechciany dotyk należy mimo intuicji akceptować, "myśląc o czymś przyjemnym", to dobra droga? Nie sądzę.
Anna Tatarska
Monolith Films
BELLA I SEBASTIAN 3. W HELIOSACH
Finał cyklu według bestsellera dla dzieci i młodzieży o przyjaźni chłopca z psem. Gdy po Bellę zgłasza się właściciel, Sebastian nie zamierza mu oddawać ani jej, ani szczeniaków.
Nieznajomemu, który utrzymuje, że zanim uciekła, Bella należała do niego, rzeczywiście źle z oczu patrzy. Zresztą podejrzany typ, spełnia definicję "czarnego charakteru" nadto dosłownie. Nie dość, że w trakcie wojny kolaborował z Niemcami, to teraz przerywa sielankę w alpejskiej wiosce.
W śnieżnej scenerii mogła się rozegrać iście westernowa przygoda. Wystarczyło tylko lepiej rozpisać historię, której na ekranie brak odpowiedniej dynamiki, chwilami też spójności.
Piotr Guszkowski
Materiały prasowe Hagi
A MOŻE BY TAK TRÓJKĄCIK? W FORUM
Komedia o próbie leczenia małżeńskiej rutyny poprzez uatrakcyjnienie konfiguracji w pieleszach, tym razem made in Canada. Dość konwencjonalny, acz całkiem miły film, niestety zbyt wolno nabierający tempa.
Gdyby wszystkie małżeństwa w kryzysie walczyły o siebie z równym zapałem, z jakim kino eksploatuje wątek miłosnego trójkąta, na świecie nie byłoby rozwodów. Gwoli ścisłości - u Nicolasa Monette planowany trójkącik nie ma charakteru uczuciowego, chodzi wyłącznie o seks. Estelle i Simon to małżeństwo z dziesięcioletnim stażem i jedną zbuntowaną córką na koncie. On pracuje w fabryce, ona jest analityczką, typ spięty i zamknięty w sobie. Mimo osiągnięć i kompetencji nie dostaje zasłużonego awansu - w pracy bryluje wygadana i pewna siebie koleżanka-karierowiczka, czarująca szefostwo coachingową nowomową. Pewnego dnia sfrustrowana kobieta odkrywa w piwnicy seks-pudełko męża. Postanawia, że utrze mu nosa i obudzi swoją wewnętrzną tygrysicę. Jak to zrobić? Przyjaciółki mają doskonały pomysł: nic, tylko umówić się na trójkąt! Podejmowane przez Estelle próby zaaranżowania go są równie finezyjne, co jej biurowe wyczucie mody. Sytuacja znacznie się skomplikuje, gdy do gry nieoczekiwanie wkroczy Simon, pierwotnie nieuwzględniony w planowanym trójkącie.
Grająca Estelle Mélissa Désormeaux-Poulin z urokiem niesie swoją rolę i przyjemnie pokazuje transformację swojej bohaterki. Niestety Martin Matte (Simon) jest na ekranie dość irytujący. Oczywiście każda z przyjaciółek bohaterki to inna postawa i typ kobiecości. Te zderzenia postaw zaplanowano jako źródło humorystycznego napięcia.
Z punktu widzenia polskiego widza ciekawa może wydawać się - całkiem inna niż polska - mentalność bohaterów. Planowaniu trójkąta nie towarzyszy żadne odium, impreza w klubie lesbijskim jest jak każda inna, a używanie aplikacji znajdującej partnerów na numerek to nic wstydliwego. Seks nie jest tu tematem tabu. Pytanie, na ile wizja, w której młoda nauczycielka okazuje się poszukiwaczką erotycznych przygód, to życzeniowa projekcja pary dwóch mężczyzn, stojących za tym filmem? "A może by tak." mogło być przede wszystkim lekką, komediową opowieścią o odkrywaniu kobiecego głosu, ale szybko okazuje się, że ważniejsze niż słuchanie bohaterki jest dla twórców utrzymanie zastanego porządku. Film bardzo powoli się rozkręca i właściwie dopiero na ostatniej prostej znajduje swoją tożsamość i charakter. Są one całkiem urocze i zabawne - ale doczekać do nich to wyzwanie niemal ponad siły.
Anna Tatarska
Wszystkie komentarze