HAN SOLO. GWIEZDNE WOJNY - HISTORIE. W HELIOSACH
Kolejna historia uzupełniająca gwiezdną sagę. Przypadki młodego Hana Solo, w którego do tej pory wcielał się Harrison Ford, powinny zadowolić widzów.
W "Łotrze 1", pierwszym spin-offie na peryferiach "Gwiezdnych wojen", emocjonowaliśmy się misją zdobycia planów Gwiazdy Śmierci. Tym razem cofamy się do odleglejszych czasów, nim na twarzy awanturnika pojawiły się zmarszczki Harrisona Forda.
Gdy poznajemy Hana jest w prawdziwych opałach: wraz z ukochaną próbują uciec z planety Corellia. To jeszcze szczeniak, który ma więcej szczęścia niż rozumu. Wkrótce się okaże, czy Han potrafi cokolwiek poza przechwałkami, że zostanie najlepszym pilotem w całej galaktyce. Ale zanim usiądzie za sterami Sokoła Millennium, zdąży zagrać w karty z kanciarzem Lando Carlissiane, a przede wszystkim - pozna poczciwego Chewbaccę. Wspólnie przeżyją przygodę, która stanie się fundamentem przyjaźni.
Przed premierą filmu "Han Solo. Gwiezdne wojny - historie" fani mieli raczej złe przeczucia. Losy produkcji były burzliwe, po drodze m.in. wytwórnia zwolniła reżyserów Christophera Millera i Phila Lorda. Jednak Ron Howard, który zajął ich miejsce, wraz z duetem Kasdanów (ojciec, Lawrence, który napisał wcześniej "Imperium kontratakuje" i syn Jonathan - scenarzyści) stworzyli produkcję w duchu Kina Nowej Przygody. Można pochwalić bogactwo nawiązań, ale też ponarzekać na niektóre chwyty fabularne, brak finezji. Najważniejsze, że efekt końcowy jest niezły, wytrzymuje ciężar oczekiwań. Aldenowi Ehrenreichowi brak co prawda charyzmy i zadziory Forda, ale tak jak zuchwały bohater - tak i aktor nadrabia uśmiechem, pewnością siebie. Bohaterowi można to zresztą wybaczyć: jest młody, trochę naiwny, jego charakter jeszcze się kształtuje. Od pierwszych scen obraz jest skąpany w mroku, brudny. Nad całością oprócz nostalgii unosi się widmo rewolucji. Wątek ograno humorystycznie poprzez postać droida L3: nawigatorki i bojowniczki o równouprawnienie, nawołującej braci i siostry do buntu. Nie tylko maszyny są ciemiężone. Opowieść o młodości Hana Solo rozgrywa się w rzeczywistości, w której panuje bieda, przemoc, wyzysk, kosztem słabych i bezbronnych za plecami Imperium bogacą się kartele, syndykaty i różnej maści kryminaliści. Z niezgody na taki kształt galaktyki zrodzi się w niedalekiej przyszłości Rebelia. Póki co zapnijcie pasy, pora wejść w nadświetlną.
Piotr Guszkowski
materiały prasowe
ZIMOWI BRACIA W FORUM
Półtoragodzinna filmowa impresja o dwóch braciach pracujących w kopalni wapienia. Bardzo interesujące kino artystyczne, wyłącznie jednak dla smakoszy.
Tytuł jest odrobinę mylący, gdyż uwaga reżysera skupiona jest tylko na jednym, młodszym z braci, Emilu. To kopalniany outsider tolerowany przez kolegów przez wzgląd na starszego, szanowanego Johana. A może trochę i dlatego, że dostarcza im bimber pędzony z toksycznych chemikaliów, które kradnie z przykopalnianego magazynku. Gdy jednak jeden z górników po spożyciu trunku trafia do szpitala, Emil spotyka się z ostracyzmem załogi.
Historia w "Braciach" jest niemal szczątkowa, kapryśnie dryfująca od epizodu do epizodu, zmierzająca w nieznanym kierunku. To bardziej portret niż opowieść - portret samotnego młodego człowieka, niezbyt urodziwego, niedojrzałego i nie mogącego wpasować się w społeczne ramy, pajacującego, ale i spragnionego miłości. Emil podkochuje się w zamieszkującej sąsiedni barak Annie, jedynej kobiecie w tej męskiej społeczności. A właściwie fantazjuje na temat ich rzekomego uczucia.
Fascynujący obraz sprzężony z dźwiękiem i muzyką, inspirowaną naturalnymi odgłosami kopalni i niemal stapiającą się z nimi. Już sama sceneria jest niezwykła: mroczne korytarze o białych ścianach, hałdy wydobytego wapienia na zewnątrz.
Jest coś imponującego w tym, że z tego industrialnego krajobrazu Palmasonowi i operatorce von Hausswolff udało się wydobyć tyle piękna i z tak mało szlachetnego kruszcu wytopić tak czystą poezję.
"Bracia.." mają fakturę zbliżoną do dokumentu: film kręcono w kopalni, której pracownicy zostali zatrudnieni jako statyści. Zaś ponura atmosfera jest często rozświetlana błyskami surrealistycznego humoru.
Dla widzów ceniących w kinie niesztampowość treści, odwagę formalną i otwarcie na "nowe horyzonty" obejrzenie filmu powinno być w zasadzie obowiązkowe. Ale dla mainstreamowej publiczności będzie on zapewne nudny, dziwaczny i momentami niezrozumiały.
Paweł Mossakowski
Photo credit: Melinda Sue Gordon / Photo credit: Melinda Sue Gordon
POZYCJA OBOWIĄZKOWA W HELIOSACH
Geriatryczna komedia romantyczna. Cztery starsze panie pod wpływem lektury "Pięćdziesięciu twarzy Greya" uświadamiają sobie pustkę swojego seksualnego lub uczuciowego życia.
Bohaterki zamożne kobiety - spotykają się raz w miesiącu, aby pod pretekstem omówienia przeczytanej książki porozmawiać sobie o życiu przy kieliszku dobrego wina. Lecz gdy pewnego miesiąca padnie na skandalizującą powieść E.L. James, skutki lektury okażą się rewolucyjne. Diane (Keaton), od niedawna wdowa, zaczyna spotykać się z pilotem (Garcia) mimo obstrukcji jej dwóch nadopiekuńczych córek. Sharon (Bergen), surowa sędzia, która od 18 lat nie uprawiała seksu, odkrywa uroki internetowych randek. Carol (Steenburgen) próbuje ożywić swoje martwe małżeństwo. Zaś Vivian - niezależna kobieta, prowadząca aktywne życie seksualne "bez zobowiązań", spotyka swojego ukochanego sprzed 40 lat (Johnson).
Można było sobie darować pompatyczne, wyłamujące się z tonacji filmu, przemowy o istocie miłości. Największym atutem "Pozycji..." pozostają cztery bardzo dobre aktorki, zwłaszcza gdy występują razem: ich wzajemna chemia jest idealna.
Paweł Mossakowski
mat. promocyjne
ELLA I JOHN. W HELIOSACH
Pogodna tragikomedia o chorobie i starości.
Ella (Mirren) i John (Sutherland) są małżeństwem z wieloletnim stażem. Ona, mimo nieuleczalnej choroby, jest energiczna i pełna werwy, on jest fizycznie sprawny, ale ma początki alzheimera. Pewnego dnia, nie informując o tym swoich dorosłych dzieci, wsiadają do wysłużonego kampera i wyruszają z Nowej Anglii na Florydę. Celem ich wyprawy jest dom Hemingwaya, ulubionego pisarza Johna, który jest emerytowanym nauczycielem angielskiego.
Film jest europejską produkcją, reżyseruje go Włoch Paolo Verci, ale z ducha pozostaje amerykański. Nie tylko dlatego, że rozgrywa się na terenie Stanów, grają głównie amerykańscy aktorzy, a kino drogi, do którego można go zaliczyć, to też typowo amerykański gatunek. Przede wszystkim jednak jest pogodny, po amerykańsku "optymistyczny", w zasadzie to komedia. Częstym źródłem komizmu jest przemienność stanu umysłu Johna: raz jest on zagubiony, nie poznaje żony ani nie wie, gdzie się znajduje, raz myśli całkiem jasno. Jego demencja napędza też fabułę, gdy np. odjeżdża, zostawiając Ellę samą, lub zdradza tajemnicę z ich małżeńskiej przeszłości, która nie powinna zostać ujawniona.
Robić komedię z alzheimerem w roli głównej to pomysł dość ryzykowny. Nie chodzi nawet o to, że igra się z tzw. dobrym smakiem, bo jego granic się tu raczej nie przekracza, ale że bardzo niewesoły kontekst sytuacyjny osłabia siłę dowcipu. Film tego rodzaju musi być też sentymentalny - i momentami jest. Na kempingach Ella rozwiesza prześcieradło i puszcza na niego slajdy z ich młodości - niby po to, aby "rozruszać" pamięć Johna, ale sama też chce sobie powspominać - i nie jest to zły pomysł. Ale gdy otacza ich wtedy gromada innych kempingowiczów, to już zalatuje kiczem.
Film jest raczej przeciętny, ani nie odpychający, ani nie zachwycający. Kontrowersję wzbudzi zapewne jego rozwiązanie: dla jednych widzów będzie szokujące, dla innych racjonalne. Największym jego atutem pozostaje aktorstwo pary głównych, starych zawodowców, na których zawsze można polegać. No i zawsze miło popatrzyć na ludzi, którzy głęboko się kochają. Ale nie trzeba mieć demencji, aby w dzień po obejrzeniu już go nie pamiętać.
Paweł Mossakowski
Materiały prasowe
MADE IN ITALY. W FORUM
Średnio udana próba stworzenia współczesnej włoskiej epopei narodowej. Kolejna główna rola Kasi Smutniak.
Riko ma duszę rockmana, ale pracę wykonuje najzwyczajniejszą ze zwyczajnych: od lat zarabia w masarni, podobnie jak jego ojciec. Zamiast na swojej żonie Sarze, Riko skupia się na uciekaniu od dorosłości. Jego relacja z dorosłym synem pozostawia wiele do życzenia.
Na drodze do ustalenia, kim jest i kim chce być, krzywdzi bliskich i podejmuje serię fatalnych decyzji. Któregoś dnia wraz z grupą przyjaciół trafia do Rzymu, przez który akurat przetacza się fala protestów. Podczas jednego z nich mężczyzna zostaje ranny. Uraz głowy przemienia go w nowego człowieka. Wypranego z ideałów i zasad zastępuje wrażliwiec, który nagle chce spędzać noce, gadając z dotąd lekceważoną żoną i wygłaszać manifesty w pracy. Tylko czy nie jest już za późno, by cokolwiek zmienić?
Cieszy kolejna pierwszoplanowa rola Kasi Smutniak, która we Włoszech ma obecnie niezwykle mocną pozycję. Ale wydaje mi się, że Ligabue obsadził ją w filmie, którego widz spoza granic Włoch nigdy do końca nie poczuje. "Made in Italy" jest czytelne tylko dla tych, którzy znają dynamikę pokoleniowych zmian w strukturze społecznej i ekonomicznej kraju, jego rynku pracy, ewolucji polityki imigracyjnej, mentalności. Dla tych spoza systemu przypomina mozaikę, poskładaną z kolejnych osobistych porażek, oświeceń i mikrodramatów, która nie porusza intensywniej żadnej struny.
Anna Tatarska
Wszystkie komentarze