DEADPOOL 2 W HELIOSACH
Kontynuacja ostrej komedii superbohaterskiej. Wyszłaby jeszcze lepiej, gdyby nie próbowała być na siłę taka "fajna".
Deadpoola chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Nawet jeśli nie widzieliście pierwszego filmu, trudno było przegapić krążące po sieci materiały wideo: tytułowy bohater parodiuje w nich lekcje malowania Boba Rossa, przeprasza Beckhama za niewybredny żart z poprzedniej części, wygina się w klipie do kawałka Céline Dion. Wiadomo więc, z kim mamy do czynienia. Przygody oszpeconego eksnajemnika, obdarzonego mocą samouzdrawiania i niewyparzonym językiem, utrzymane zostały w konwencji wielkiej zgrywy.
Deadpool nie przejmuje się konwenansami ani czwartą ścianą, ostro jedzie po bandzie. Z ironią odnosi się do skąpstwa zarzuconego producentom, dowala konkurencji, kpi z serii X-Men itd. Scenarzystów karci za pójście na łatwiznę. Dostaje się jego kumplowi - w sumie słusznie - w końcu kradnie tekst Robocopowi. Bohater nie oszczędza nawet odtwórcy głównej roli. Zresztą wokół Ryana Reynoldsa, który współtworzył także scenariusz i całość wyprodukował, wszystko się tu kręci. Chwilami aż za bardzo, choć jedna ze scen po napisach, autentycznie zabawna, rekompensuje bijące z dwójki samozadowolenie. Szczególnie na początku, kiedy twórcy serwują wiązankę wysilonych metażarciochów, wykorzystujących sprawdzone wcześniej pomysły.
Z czasem film łapie odpowiednie tempo. Okazuje się, że narracyjna dezynwoltura nie wyklucza wcale przyzwoitej opowiastki. Przed Deadpoolem trudna misja: pora zrozumieć, że rodzina (po angielsku "family") to wcale nie takie brzydkie słowo (F-word - dosłownie słowo na "f", czyli przekleństwo). Będzie więc łzawo i krwawo. Sceny walki są rzeczywiście dość brutalne.
Sequel wypada nieźle. Czyżby szczęście przyniosła mutantka Domino, której mocą jest właśnie. fart? W każdym razie "Deadpool 2" zapewnia wystarczająco frajdy i daje nadzieję na ciąg dalszy. Od początku czuć zresztą, że cyberżołnierz z przyszłości Cable (dobrze obsadzony Josh Brolin) zostanie z nami na dłużej. Oboje z Domino udanie debiutują na ekranie i właśnie w rozwinięciu tych bohaterów wydaje się tkwić potencjał na kolejne części. Bo sam Deadpool. cóż, powoli staje się już męczący. Czasami mógłby się zamknąć. A naprawdę lubię tę postać.
Piotr Guszkowski
mat. promocyjne
BÓG NIE UMARŁ: ŚWIATŁO W CIEMNOŚCI W HELIOSACH
W trzeciej części przeboju z nurtu "kina chrześcijańskiego" pastor Dave walczy z władzami uniwersytetu, które chcą się pozbyć kościoła z kampusu.
Dramaturgiczny ciężar opowieści dalej opiera się na konstatacji, że chrześcijanie są prześladowani. Prawa do wyznawania wiary w przestrzeni publicznej odmawiać ma im pozbawiona zasad i wartości liberalna większość społeczeństwa. Jeśli trudno wam się zgodzić z tak postawioną tezą, nawet nie rozważajcie seansu. Bo film "Bóg nie umarł: Światło w ciemności", choć w przesłaniu wydaje się subtelniejszy od poprzednich części, a bohaterów próbuje rysować nie tak jednoznaczną kreską, tę retorykę zachowuje.
Propagandowy charakter chwilami się zaciera. Głównie dzięki postaci brata Dave'a. Na jego prośbę chicagowski prawnik wraca na stare śmieci, by pomóc w uratowaniu kościoła, prowadzonego wcześniej przez ich ojca. Wcielający się weń John Corbett wnosi zbawienny dystans oraz humor, rozkręcając aktorsko drętwego Davida A.R. White'a.
Ten potencjał zostaje jednak zaprzepaszczony. Twórcy wolą tłumaczyć wszystko "Boskim planem", wkładają w usta bohaterów cytaty z Biblii albo każą pogubionej studentce na całą bibliotekę żalić się Bogu, że nie słyszy już jego głosu. Miała być lekcja pokory i przebaczenia, powstała produkcja na poziomie realizacji przeciętnego kina tv - brak jej siły płomiennego kazania czy choćby gospelowej pieśni.
Piotr Guszkowski
mat. promocyjne
PO LATACH. W FORUM
Doceniony w Cannes debiut włoskiej reżyserki to świeże spojrzenie na temat dziedzictwa Czerwonych Brygad.
W 2002 roku Francja zakończyła program nazywany "doktryną Mitteranda". Przez lata umożliwiał on skazanym prawomocnym wyrokiem, powiązanym z radykalną lewicą terrorystom z Włoch szukać u sąsiadów schronienia. W tym samym roku w Bolonii ofiarą grupy nazywającej się Nową Czerwoną Brygadą padł sędzia Marco Biagi. Debiutantka Annarita Zambrano konstruuje swój pierwszy pełny metraż wokół tych dwóch tematów.
Głównym bohaterem filmu jest Marco Lamberti, który dokonawszy zamachu na sędzię w 1981 roku uciekł do Francji i przez lata ułożył sobie spokojne życie z córką Violą (Cétaire). Świat tej nastolatki legnie w gruzach po zamachu w Bolonii. Jego sprawcy właśnie jej ojca wskazali jako inspirację. Niechroniony zabezpieczającym go przez lata prawem, przerażony perspektywą ekstradycji Marco decyduje się na ucieczkę i życie w ukryciu. Córka będzie musiała trwać u jego boku. Sytuacja, w którą została wrzucona wbrew woli, okaże się dla niej niezwykle trudna. Będzie musiała odpowiedzieć sobie na wiele pytań dotyczących nie tylko relacji z ojcem, ale i własnej tożsamości.
Zambrano zaryzykowała, obsadzając w roli eks-terrorysty Giuseppe Battistona, znanego z ról komediowych. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę - Battiston stworzył nieoczywistego i ciekawego bohatera. Efekt niedopowiedzenia wzmacnia na pewno świadoma praca kamery. W zależności od kraju, w którym akurat rozwija się akcja, zmienia ona stylistykę wizualną, by dopasować się do emocji bohaterów.
Włoszka podejmuje temat działalności i dziedzictwa Czerwonych Brygad. Wspomnienie "lat ołowiu" wciąż jest w obywatelach żywe, a włoskie kino nie traktuje go jak tabu - wystarczy wspomnieć m.in. "Witaj, nocy" Bellocchia. Jednak na tle nostalgicznych portretów ideowców z karabinami film Włoszki wydaje się być świeżym, innym spojrzeniem na sprawę. Zambrano równolegle przygląda się losom Marca i jego wciąż mieszkającej we Włoszech rodziny - siostry Anny i matki Teresy. Zastanawia się, czym jest lojalność, wierność obietnicy, jaką ma datę przydatności i czy może ewoluować.
Anna Tatarska
Wszystkie komentarze