TULLY
Gorzka komedia - właściwie tragikomedia - o macierzyństwie.
Marlo (Theron), niegdyś luzaczka z Brooklynu, utknęła na przedmieściach Nowego Jorku z mężem i dwójką dzieci, a teraz na dniach spodziewa się trzeciego. Nie jest tym uszczęśliwiona, tym bardziej że ma kłopoty z urodzoną wcześniej dwójką: 5-letni syn zdradza objawy autyzmu, zaś skupienie na nim uwagi powoduje zaniedbywanie 8-letniej córki. Na pomoc męża nie ma co tu liczyć: albo jest w służbowych rozjazdach, albo relaksuje się grami wideo.
W tej sytuacji brat Marlo proponuje, że zafunduje jej tzw. 'nocną nianię', która będzie czuwać przy dziecku i przynosić jej do karmienia. Marlo początkowo się wzbrania: przyjęcie jego propozycji oznaczałoby przyznanie się, że nie daje rady. Ale po kilku ciężkich nocach poddaje się i w ten sposób w jej życie wkracza Tully (Davis).
Jej zatrudnienie okazuje się decyzją zbawienną. Tully doskonale wywiązuje się ze swoich obowiązków, a jeszcze do tego piecze ciasteczka i sprząta mieszkanie. Jest pełna życia i optymizmu, życzliwa i empatyczna, bystra i nieszablonowa. A co najważniejsze, uczciwa - mówi, co myśli, będąc pod tym względem istotą wyjątkową w tym podmiejskim światku, gdzie wszyscy albo kłamią albo udają albo posługują się eufemizmami. Nic dziwnego, że staje się powierniczką Marlo, jej psychoanalityczką i przyjaciółką.
Powiem od razu, że bardzo lubię filmy Jasona Reitmana, zwłaszcza gdy, jak tutaj, ich scenarzystką jest Diablo Cody ('Juno'). Zawsze są o czymś, mówią o autentycznych problemach, w dodatku bez zadęcia, lekko i z poczuciem humoru. Z 'Tully' jest podobnie, choć wahałbym się przed nazwaniem filmu 'komedią' - jeśli nią jest, to nie z tych, na których śmiejemy się gromko i radośnie. Mówi się o tym, że macierzyństwo nie zawsze jest błogosławieństwem - czasem bywa udręką. Że wejście w rolę żony i matki często oznacza rezygnację z marzeń. Że życie przynosi rozczarowania itd.
Przede wszystkim jednak opowiada o tym, jak zachowuje się nasza psychika, gdy sytuacja nas przerasta. I robi to może nie oryginalnie, ale sugestywnie i przekonująco: jest w filmie jakaś dziwna magia.
Paweł Mossakowski
(mat. promocyjne/Monolith Films)
Prawdziwa historia
Polański o kobietach, artystycznej tożsamości i walce o duszę. Efekt? Klasycznie zrealizowany thriller psychologiczny ze świeżą nutą.
Scenariusz 'Prawdziwej Historii' to wspólne dzieło Romana Polańskiego i francuskiego reżysera Oliviera Assayasa. Obydwaj są znani jako twórcy o niezwykłym talencie do prowadzenia postaci kobiecych.
Assayas dał m.in. Kristen Stewart rolę, za którą długo kojarzona z sagą 'Zmierzch' Amerykanka otrzymała statuetkę Cezara. Polański powołał do życia legendarne już bohaterki 'Dziecka Rosemary', 'Matni', 'Chinatown'.
W centrum opartego na bestsellerze francuskiej pisarki, Delphine de Vigan, obrazu jest imienniczka Francuzki, grana przez Emmanuelle Seigner, żonę i wieloletnią muzę Polańskiego. To o wiele lepiej obsadzona i bardziej 'mięsna' rola niż ta z 'Wenus w futrze'. Tym razem czerpiąca też z innego repertuaru, bo wymagająca od aktorki wygaszenia naturalnej zmysłowości i przeobrażenia w kogoś widocznie zmęczonego trudami życia, wręcz apatycznego. Seigner gra pisarkę, która po premierze nowej książki przechodzi trudne chwile. Ta kryzysowa sytuacja jest częściowo 'zasługą' Elle (Eva Green), fanki Delphine, prywatnie 'ghostwriterki', która błyskawicznie zdobywa względy autorki. Z fanki przemienia się w przyjaciółkę, jedną z tych 'od pierwszego wejrzenia'. A potem, niepostrzeżenie - w intruzkę, próbującą przejąć życie Delphine. Green, która często kojarzona jest z rolami femmes fatales, wciela się w postać niezwykle wyrazistą, nadekspresyjną, wręcz przerysowaną. Ale ta konwencja pasuje do filmu i nie odejmuje psychologicznemu pojedynkowi wiarygodności.
'Prawdziwa historia' miksuje thriller ze stylem i poetyką kina noir. Wykorzystuje klasyczny kinowy trop sobowtóra. Bohaterki, niczym dwie alternatywne wersje jednej osoby, walczą o prawo do tożsamości Delphine. Nie tylko jako kobiety, osoby, ale jako artystki. Sprawę utrudnia zarysowująca się między nimi wyraźna różnica w postrzeganiu terminu 'prawda'.
Anna Tatarska
Warner Bros. Polska
Rampage: Dzika furia
Dwayne 'The Rock' Johnson pręży muskuły w starciu z gigantycznymi zwierzętami.
Scenariusz 'Rampage: Dzikiej furii' został zainspirowany grą z lat 80., w której celem było zniszczenie miasta jednym z trzech potworów. W filmie chodzi o powstrzymanie demolki. To zadanie dla bohatera granego przez Dwayne'a Johnsona. Davis Okoye pracuje w rezerwacie w San Diego. Wydaje się, że ten były członek oddziałów specjalnych do walki z kłusownictwem lepiej dogaduje się z małpami niż ludźmi. Wskutek szemranych eksperymentów genetycznych korporacji jeden z jego podopiecznych, goryl-albinos George, zamienia się we wściekłą bestię. Przy wsparciu pani genetyk Davis spróbuje uratować przyjaciela, a przy okazji świat. Bo oprócz George'a mutacji uległy jeszcze wilk i krokodyl.
Gdy bierzesz się za kręcenie filmu z Dwayne'em Johnsonem, musisz wierzyć w combo jego charyzmy, brawury i poczucia humoru, wobec których cała reszta przygody (jak historia, bohaterowie) pozostają zwykle drugorzędne. O dziwo, kilka scen gwieździe kradnie Jeffrey Dean Morgan jako tajemniczy agent rządowy. Nie mówiąc o migającym George'u, który pokusi się tu nawet o żarty. Choć w 'Rampage: Dzikiej furii' nie brakuje przyzwoitych scen akcji, to właśnie relacja człowieka z gorylem okazuje się w zalewie odgrzewanych pomysłów najciekawsza. Jednak pędząc ku finałowemu starciu, Brad Peyton zapomina, że to nie produkcja złożona z klocków Lego. Filmowa rzeczywistość do złudzenia przypomina naszą, z tymże ktoś wyłączył w niej działanie praw fizyki i logiki, których wymagam od tego typu produkcji przynajmniej minimum. Rozmiar drapieżników zmienia się na przykład w zależności od tego, jak wygodniej umieścić je w kadrze, a ich siła - od potrzeb scenariusza. Niespodziewanie pojawiają się też sceny rodem z 'Oszukać przeznaczenie'.
- Nie wierzę, że to przeżyliśmy - przyzna towarzyszka Davisa, gdy w zasadzie bez szwanku wyjdą z kolejnego wypadku. Aż chce się odpowiedzieć: 'My też nie!'. Nawet jeśli ta spektakularna (i bzdurna!) katastrofa na ekranie zapewnia trochę frajdy.
Piotr Guszkowski
HELIOS
Materiały prasowe
Sobibór
Prawdziwa historia z czasów II wojny światowej. O buncie w obozie zagłady w Sobiborze postanowił opowiedzieć rosyjski gwiazdor Konstantin Chabienski.
Aktor, debiutujący tym filmem jako reżyser, obsadził siebie w kluczowej roli Aleksandra Peczerskiego, porucznika Armii Czerwonej. Wraz z jego pojawieniem się w Sobiborze, w towarzystwie grupy radzieckich jeńców żydowskich, realnych kształtów nabiera rozważany wcześniej pomysł masowej ucieczki. Widmo likwidacji obozu uzmysławia więźniom, że nie można zwlekać.
W filmie śledzimy wydarzenia z ostatnich tygodni przed wybuchem powstania aż do kulminacji. Wbrew pozorom najbardziej sugestywnie wypada tu jednak fragment, w którym zostajemy wprowadzeni do obozu wraz z więźniami z nowego transportu. Gdy wysiadają z wagonów, nie mają świadomości, co ich czeka. W przeciwieństwie do milczącego komitetu powitalnego złożonego z osadzonych i strażników. Niektórzy, jak dość beztroski jubiler oraz jego dumna, elegancka żona, zachowują się, jakby właśnie trafili do sanatorium. Za chwilę rodziny zostaną rozdzielone, padną słowa, których nie sposób będzie dotrzymać. Na twarzach ludzi rysuje się strach, bezradność. Większość trafi do komór.
W tym zderzeniu różnych postaw, tyglu języków i narodowości, próbie niejednoznacznego spojrzenia także na postaci nazistów (Christopher Lambert w roli komendanta), tkwi nie do końca wykorzystany potencjał 'Sobiboru'. Chabienskiemu zabrakło chyba przede wszystkim konsekwencji. Kosztem iście blockbusterowych zapędów roztrwania realistyczny umiar, który - mimo nie zawsze bezbłędnego prowadzenia opowieści czy aktorów, udało się zachować nawet w obliczu obozowych obrzydliwości. Pojawiają się sceny w slow motion, melodramatyczna tandeta, podniosłe melodie towarzyszące heroicznej walce. Ale to i tak nic przy symfonii makabry w scenach likwidacji kolejnych oficerów będących preludium do powstania. Finał na miarę wojennej superprodukcji nie spełnia obietnicy z początku filmu.
Piotr Guszkowski
ZDJĘCIE PROMOCYJNE
120 uderzeń serca
Zaangażowany dramat społeczny ACT UP Paris - organizacji walczącej o dostęp do leków przeciwko HIV oraz historia wielkiej miłości. Zasłużone Grand Prix zeszłorocznego festiwalu w Cannes, sześć prestiżowych francuskich nagród Cezara. W filmie Robina Campillo polityczne spotyka się z prywatnym, tworząc wybuchową mieszankę.
Ruch ACT UP powstał w USA w 1985 r., we Francji pierwsze komórki uformowały się dwa lata później. Film Campillo śledzi wczesne lata jego aktywności.
Czas gdy wirus HIV zbierał we Francji straszliwe żniwo, to okres spektakularnych, burzących uładzony społeczny porządek akcji. Rząd milczy, zadowolone koncerny farmaceutyczne liczą zyski z zawyżonych cen życiodajnych leków, a młodzi aktywiści oblewają szklane ściany biur ciemiężycieli sztuczną krwią lub wychodzą na ulice w koszulkach z różowym trójkątem, kojarzonym z symbolem homoseksualistów, zesłanych za swoją orientację do obozów koncentracyjnych. Ich hasło to 'silence = death' (milczenie = śmierć).
W środku zawieruchy spotykają się Nathan (Arnaud Valois) i Sean (Nahuel Pérez Biscayart). Pierwszy dopiero co dołączył do grupy i z pewną nieśmiałością obserwuje, uczy się co i jak. Drugi jest charyzmatycznym liderem organizacji i choreografem najbardziej szokujących happeningów. Między mężczyznami pojawia się uczucie. Jednak zamiast miesiąca miodowego czeka ich czas prób, także tych zdecydowanie zbyt trudnych jak na ludzi w tym wieku i tak świeżo zakochanych.
Tytuł filmu nawiązuje do rytmu muzyki housowej, która dla wielu była w tamtym czasie podkładem muzycznym do życia. Podkład Arnauda Rebotini tworzy puls obrazu, który mimo paraedukacyjnej misji ani na chwilę nie zwalnia. Muzyka jest integralnym elementem artystycznego języka, odpowiada za budowanie znacznej części wrażeń u widza. Nie unika momentami nużących powtórzeń, ale pozwala wykreować bardzo ważne dla tej opowieści wrażenie zmysłowości. '120 uderzeń.' to przecież nie tylko zaangażowany dramat społeczny, podkreślający wagę przełomowych dokonań ACT UP Paris, ale także - a może przede wszystkim - historia wielkiej i namiętnej miłości. Takiej, w której ciało, choć wyjątkowo kruche, wręcz tymczasowe, chce czuć, doświadczać, żyć. Pieścić i być pieszczone. W każdej chwili, nawet tej ostatniej.
Biscayart jako Sean genialnie wygrywa to nienasycenie i na długo zapada w pamięć. Być może widzowi, który nie jest zaznajomiony z filmami dotykającymi tych tematów '120 uderzeń.' wyda się rewolucją. Ja, mimo podziwu dla sprawności Campillo i fenomenalnej roli Biscayarta miałam wrażenie, że już gdzieś to wszystko widziałam (choć zamiast Paryża było San Francisco. A może Nowy Jork?).
'120 uderzeń' rozbiło we Francji bank, przyciągając do kin ponad 800 tysięcy widzów. Zdobywca Oscara za 'Moonlight' Barry Jenkins, zachwycał się filmem w mediach społecznościowych. Jednak Robin Campillo podkreśla, że dla niego największą satysfakcję jest to, że temat ACT UP powrócił do dzisiejszych rozmów. Przecież, choć minęło blisko 30 lat i zmieniły się konteksty, nie przestał być aktualny. Z każdej klatki, przepełnionej kolejnymi skrajnymi emocjami czuć, jak bardzo bliski jest twórcy.
Anna Tatarska
Kino Świat
Katyń - Ostatni świadek
Sensacyjno-historyczny. Powojenny Bristol. Szukający atrakcyjnego tematu angielski dziennikarz dowiaduje się o samobójstwie polskiego żołnierza w nieodległym obozie dla uchodźców. Wkrótce odkrywa, że samobójca (czy aby na pewno samobójca?) był człowiekiem, który jako pierwszy zawiadomił Niemców o zbrodni katyńskiej, i próbuje zrekonstruować jego powikłane losy. Bez pokazu prasowego.
pmoss
Kino Świat
Kaczki z gęsiej paczki
Animacja familijna. Gąsior-lekkoduch przejdzie ekstremalną lekcję wychowania do życia w rodzinie, gdy dwie zagubione kaczuszki zobaczą w nim. ojca.
Benek wiedzie raczej beztroskie życie. Zamiast przygotowywać się do odlotu na zimę z resztą gęsi, woli oddawać się podniebnym harcom. Brawurę przypłaci kontuzją. Na tyle poważną, że nie będzie mógł wzbić się w powietrze. W tej sytuacji postanowi wziąć pod swoje skrzydła (w polskiej wersji językowej spróbowano ożywić raczej zmęczony scenariusz masą takich gier słownych) rodzeństwo kaczych pisklaków, które odłączyło się od stada właśnie przez jego błazeńskie popisy. Nie żeby Benek przejął się ich losem, po prostu woli się ubezpieczyć na wypadek ataku drapieżnika.
Dalszy ciąg tej opowieści o zmaganiu się z nieoczekiwanym ojcostwem jest dość oczywisty. Tata z przypadku będzie się musiał nauczyć pokory i rozwagi, wyzbyć kawalerskich nawyków, by wreszcie spojrzeć dalej niż czubek własnego dzioba. Pomoże w tym wymagające towarzystwo. W końcu Czarek wciąż się gubi i pakuje w tarapaty, a kiedy jest głodny wpada w szał. Iza wydaje się dojrzalsza od opiekuna, potrafi mu się postawić. Wspólna, usłana gagami wyprawa wśród barwnych krajobrazów chińskiej prowincji zbliży tę trójkę do siebie.
Piotr Guszkowski
Wszystkie komentarze