AVENGERS: WOJNA BEZ GRANIC. W HELIOSACH
Twórcy sukcesów filmów o Kapitanie Ameryka, bracia Russo, zebrali w jednym filmie bodajże wszystkich bohaterów marvelowskiego uniwersum, jacy kiedykolwiek stąpali po Ziemi i innych planetach.
Popularne telewizyjne show miewają swoje edycje celebryckie, gdzie zamiast zwykłych Kowalskich o laury walczą znani i lubiani. Najnowsza część "Avengersów." to coś takiego. Bohaterowie "Avengersów" i "Strażników galaktyki" spotykają m.in. SpiderMana i wojowników z "Czarnej Pantery".
Loki i Thor mają kosę, Kapitan Ameryka i Iron Man - ciche dni (a raczej lata), a Wanda i Vision wciąż trwają w fazie gruchających gołąbków. Ale obciążony rodzinny wywiad, towarzyskie animozje czy pragnienie uwicia gniazdka to za mało, by wywinąć się z tego starcia. Stawka jest najwyższa: chodzi o być-albo-nie-być wszechświata. Do gry powraca bowiem demoniczny Thanos, ojciec Gamory i Nebuli. Jego plan? Zebranie wszystkich sześciu kamieni mocy i wyczyszczenie połowy populacji wszystkich światów. Thanos jest tyranem, który widzi w tym geście anihilacji działanie niemalże dobroczynne. Przekonany o słuszności swojej misji, nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć cel. Jego marsz po władzę absolutną mogą powstrzymać tylko Avengersi, zjednoczeni z innymi superbohaterami.
"Wojna bez granic" ma wszystko to, co widzowie serii znają i kochają. Spektakularna akcja, zaawansowane efekty specjalne, świetnie wyreżyserowane sceny walk o ambitnej choreografii, wielkie idee i frywolne żarty wrzucone do bulgoczącego tygla i zamieszane młotem Thora.
Thanos to udany czarny, a raczej fioletowy charakter. Odpychająca aparycja (Quill trafnie określił ją terminem "mosznobrody"), przerażający mrok i ślad wewnętrznego rozdarcia. Jest jak Buka na sterydach, minus melancholia. Całość bardzo szybko rozkręca się do kosmicznie szybkich obrotów i już nie zwalnia. W tym szaleństwie dość szybko straciłam oddech i trochę też orientację. Ale nic dziwnego że bracia Russo pędzą na złamanie karku. Przy tak wielu bohaterach, każdy ze swoją historią, sympatiami i umiejętnościami, trzeba ogromnej dyscypliny i realizacyjnej sprawności, by przeprowadzić kilkanaście mikrokulminacji i podomykać pootwierane wątki.
"Wojna." jest ekscytująca, ale też wyczerpująca, tak intensywnie wali po głowie kolejnymi zwrotami akcji, gagami i efektami. Na szczęście na ostatniej prostej znajduje chwilę na oddech i refleksję, a czyni to w wizualnie dopracowanym, chwilami wręcz poetyckim stylu.
Anna Tatarska
Kadr z filmu 'Śmierć Stalina' (fot. NICOLA DOVE / materiały prasowe)
ŚMIERĆ STALINA. W FORUM
Satyra polityczna i czarna komedia w jednym. Czyli jak po śmierci Stalina towarzysze walczyli o przejęcie władzy.
Na razie jednak Stalin żyje, a głównym źródłem komizmu filmu jest strach, jaki wzbudza. Wszyscy wiedzą, że spełnianie jego zachcianek jest kwestią życia lub śmierci. Ci, którzy dziś ustalają listy do rozstrzelania, jutro mogą sami się na nich znaleźć. Wszyscy się go boją nienawidzą i wszyscy się mu przymilają - oglądamy prawdziwy festiwal włazidupstwa.
Wkrótce jednak, podczas pobytu na daczy, generalissimus dostaje udaru i przez dłuższy czas leży na podłodze gabinetu w zasikanych spodniach, gdyż nikt nie ośmiela się mu przeszkadzać. Gdy w końcu ciało zostaje znalezione, rozpoczyna się walka o przejęcie sukcesji. Chruszczow (Buscemi) mówi o reformach, a jego główny rywal, szef NKWD, Beria (Beale), też nagle się liberalizuje i nakazuje, by wypuścić więźniów politycznych, których przedtem wsadzał. Mołotow (Palin z Monty Pythona) intryguje. Malenkow (Tambor), następca Stalina, jest niezdecydowany i przestraszony. Do akcji włącza się marszałek Żukow (Isaacs), wietrząc okazję do przeprowadzenia zamachu stanu.
Wszystko to jest z grubsza zgodne z faktami, tyle że skompresowane w czasie: wydarzenia, które w rzeczywistości trwały miesiącami, tu zajmują kilka dni. I oczywiście przedstawione w bardzo krzywym zwierciadle. "Śmierć Stalina" idzie w jawną farsę, dociąga sytuacje do absurdu, nie cofa się przed ostrymi przerysowaniami i slapstikowymi efektami - widać, że film oparty został na komiksie. To, że zakazano go w Rosji, specjalnie mnie nie dziwi. Ośmieszony zostaje tu nie tylko wielbiony wciąż przez niektórych Rosjan i ceniony przez Putina Stalin, ale także całe jego otoczenie. To nie tylko cyniczni oportuniści, tchórze, zdrajcy i intryganci. To przede wszystkim banda kretynów.
Jednak ta komedia ma bardzo ciemny odcień i tak naprawdę jest bardzo okrutna. Wiele momentów jest bardziej przerażających niż śmiesznych, a Stalin i Beria są ludźmi-potworami. Na Zachodzie można się z nich śmiać swobodnie, ale w Polsce, która doświadczyła na sobie efektów działalności zarówno ich, jak i całej reszty ekipy, nie jest to już takie łatwe.
Miejscami też umowność filmu przechodzi w sztuczność i zaczyna on przypominać teatr marionetek, a nieunikniony skądinąd fakt, że obowiązującym językiem jest angielski, stwarza dodatkowy "efekt obcości". Stąd moje raczej mieszane uczucia: doceniam konsekwencję i brawurę reżysera, aktorstwo Buscemiego i Beale'a, ale entuzjastą całości nie jestem.
Paweł Mossakowski
Wszystkie komentarze