NIEMIŁOŚĆ
Andriej Zwiagincew wraca w mistrzowskiej formie. Wyróżniona w Cannes Nagrodą Jury, nominowana do Oscara "Niemiłość" to przeszywające studium emocji. Choć film jest formą diagnozy ogólnej kondycji współczesnego świata, ani na chwilę nie przestaje być osobisty.
Małżeństwo Żeni (Spiwak) i Borysa (Rozin) istnieje już tylko na papierze. Jedynym tematem, który budzi w nich jakiekolwiek emocje, jest los ich syna. To jednak bardziej gra o zwycięską wizję, a nie rodzicielska misja. Chłopiec jest dla Żeni i Borysa ciężarem, dowodem na to, że kiedyś łączyło ich coś, co nie wyszło, potwierdzeniem porażek i przeszkodą blokującą dostęp do nowego życia. Zza drzwi swojego pokoju chłopiec wysłuchuje planów wysłania go daleko, najdalej. Kiedy raz na jakiś czas Żenia i Borys rozbijają obojętne milczenie pasmem obelg, ich syn bezgłośnie krzyczy w przestrzeń, ale nikt go nie słyszy.
Któregoś dnia chłopiec znika, poniekąd spełniając marzenie swoich rodziców. Poszukiwania stają się dla dorosłych szansą na transformację, która nie jest ani łatwa, ani do końca chciana.
Dla Zwiagincewa akcja poszukiwawcza jest nie tylko wyznaczającym miarowy rytm akcji motorem, ale i pretekstem, by przyjrzeć się Żeni i Borysowi dokładniej. W świecie "Niemiłości" wszyscy szukają towarzysza, wsparcia, potwierdzenie siebie w drugiej osobie - ale każdy jest osobny, dotkliwie sam.
To wrażenie podkreślają chłodne, staranne kompozycyjnie, klimatyczne zdjęcia Michaiła Krichmana. Bohaterowie są odpychający, (auto)destrukcyjni, ale i głęboko ludzcy jednocześnie. Widzowi nigdy nie jest wszystko jedno, co dalej. Taki efekt mógł osiągnąć tylko twórca wybitny.
Lista przewin Żenii i Borysa zapisuje się przecież od pierwszej minuty filmu, łatwo byłoby ich po prostu znienawidzić. Ale Zwiagincew nie szuka prostych rozwiązań. Choć paleta barw jest mocno przytłumiona, nic na ekranie nie jest tylko czarne lub tylko białe. Chwile oddechu zapewnia wpleciony w opowieść gorzki humor sytuacyjny, mocno zakorzeniony w rosyjskiej rzeczywistości.
"Niemiłość" to chłodna medytacja nad tym, że wbrew temu, co wbijają do głowy kolorowe okładki gazet i poradników, umiejętność kochania nie jest przyrodzona. Nie pojawia się magicznie z chwilą pojawienia się dziecka, nie jest też warunkiem stworzenia związku i trwania w nim. Tytułowa niemiłość to nie przejściowy stan ducha, to tożsamość.
Anna Tatarska
FORUM
MATERIAŁY PRASOWE
THE DISASTER ARTIST
Tragikomiczne spojrzenie na wyrzutka Hollywood i jego kultowy już, zły film "The Room", który po finansowej klapie zyskał drugie życie dzięki nocnym seansom.
Ta historia zaczyna się w 1998 roku na kursie aktorstwa w San Francisco. Gdy Tommy Wiseau zaprezentował przerysowaną interpretację monologu Marlona Brando z "Tramwaju zwanego pożądaniem", wszyscy oniemieli. Bynajmniej nie z zachwytu. Tylko 19-letni Greg Sestero wydawał się zafascynowany. Tajemniczy facet z ufarbowanymi na czarno włosami i dziwnym akcentem (długo ukrywał wiek i pochodzenie - dziś wiemy, że urodził się w Poznaniu) zaimponował mu odwagą. Zaprzyjaźnili się, a wkrótce wyruszyli na podbój Fabryki Snów. Po kolejnych niepowodzeniach postanowili sami nakręcić film.
Kilka lat wcześniej dwóch kumpli wpadło na podobny pomysł. Matt Damon i Ben Affleck, wówczas nieznani aktorzy, za "Buntownika z wyboru" zdobyli Oscara. Tommy z Gregiem nie mieli ich talentu. Ale Wiseau się uparł. Wyłożył pieniądze na produkcję. Skąd je miał? Nie wiadomo. By na przekór wszystkiemu zrealizować swój koszmarny scenariusz, utopił ostatecznie 6 milionów dolarów.
James Franco śladem Wiseau staje po obu stronach kamery, wspierany aktorsko m.in. przez swojego brata Dave'a i szwagierkę Alison Brie czy kumpla Setha Rogena. Odwzorowując manieryzmy i przywary niewydarzonego reżysera, który czuł się niezrozumianym artystą, naraża go na wyśmianie, a zarazem dostrzega tragizm tej postaci, traktuje z życzliwością, jakby znajdował w Wiseau pokrewną duszę. W końcu nominowany do Oscara scenariusz na motywach książki Sestero porusza autotematyczną strunę, ukazując co czeka twórców w Hollywood.
Choć Franco nie spodziewał się chyba, że na niesławny tytuł "The Disaster Artist" zasłuży prywatnie. Wszystko w związku z oskarżeniami o molestowanie, które pogrzebały jego szanse w wyścigu po kolejne nagrody (ma na koncie Złoty Glob).
Nie powinno to chyba wpływać na ocenę filmu. "The Disaster Artist" to solidne kino. Wykorzystuje konwencję komedii kumpelskiej do opowiedzenia o przyjaźni, pogoni za marzeniami i pasji, która - nawet jeśli pozostaniemy jej wierni - nie zawsze wystarcza do zostania artystą. Podczas seansu doświadczamy koszmaru powstawania filmu uznawanego za najgorszy w historii. Bo Wiseau nie miał pojęcia o reżyserowaniu. Na planie był nieznośny, na zmianę zagubiony albo autorytarny, a kiedy grał, nie potrafił powtórzyć prostych kwestii, które sam przecież napisał.
Piotr Guszkowski
HELIOS
Materiały prasowe
Ja, Godard
37-letni Jean-Luc Godard (Garrel), wkrótce po nakręceniu kiepsko przyjętej "Chinki" bierze ślub z grającą w niej młodziutką Anne Wiazemsky (Martin). I w swojej najbardziej powierzchownej warstwie film (oparty na książce Wiazemsky) jest opowieścią o ich związku. Początkowo oparty jest on na głębokiej nierównowadze: Anne wielbi Godarda, uważa za geniusza, cierpliwie znosi jego arogancję - on, strona dominująca, traktuje ją w najlepszym razie protekcjonalnie. Ale układ sił stopniowo się zmienia, głównie za sprawą zaangażowania politycznego reżysera, stanowiącego właściwy temat filmu.
Godard bowiem bardzo się w tym czasie radykalizuje, fascynuje marksizmem i maoizmem, dołącza do zbuntowanych studentów, uczestniczy w demonstracjach, bierze aktywny udział w zerwaniu festiwalu w Cannes (szkoda skądinąd, że tego nie widzimy) itd.
Słyszałem gdzieś, że "Ja, Godard" ma być hołdem dla słynnego reżysera, ale trudno o mniej trafne określenie. Fakt, Hazanavicius, który przedtem, w "Artyście", posługiwał się sprawnie językiem kina niemego (co było wdzięczne, choć cokolwiek puste), teraz imituje styl wcześniejszych filmów Godarda. Mamy momentami pastelową, niemal landrynkową kolorystykę, obserwujemy typowy dla niego ruch kamery, słyszymy dobiegające zza kadru ironiczne komentarze, oglądamy burzenie tzw. czwartej ściany itd. itp. Zdarzają się nawet dosłowne cytaty z jego filmów. Jednak małpowanie kogoś trudno od razu nazywać hołdem.
Hołd oznacza podziw, tymczasem Hazanavicius, który być może wielbi jego twórczość, z jego samego, a przede wszystkim z jego rewolucyjnego zaangażowania okrutnie się nabija. Godard jawi się tu jako postać groteskowa, nieomal żałosna. Jego miłość do studentów i klasy robotniczej pozostaje nieodwzajemniona, zdarza mu się wygadywać niewyobrażalne bzdury, ktoś co chwila tłucze mu okulary (powtarzający się dowcip, w którym nietrudno odnaleźć symboliczne znaczenie). To wszystko wprawdzie bierze się z nonkonformizmu i prowokacyjnej natury reżysera, ale wypada w sumie żenująco. Zwłaszcza gdy Godard przekreśla swój dorobek filmowy i organizuje grupę twórczą, w której reżyseruje się kolektywnie, przez głosowanie. Tu już mamy czysty teatr absurdu.
Mnie się ta zabawa z leciwego mistrza podoba średnio. Nie jest to tylko kwestia szacunku, choć i ona się liczy. Ok, można powiedzieć, że to nie Hazanavicius ośmiesza Godarda, ale Godard ośmiesza się sam, i z tego punktu widzenia film jest cennym przypomnieniem, co się dzieje, gdy artysta odda swój talent ideologii - jakiejkolwiek ideologii. Ale Hazanavicius zamienia go w karykaturę, a przy okazji mocno trywializuje wydarzenia paryskiego maja, z których też robi niezły cyrk. Czy nie za bardzo ułatwia sobie zadanie?
Paweł Mossakowski
Materiały prasowe Monolith Films
Winchester. Dom duchów
Wdowa po producencie broni wierzy, że rodzina Winchesterów została przeklęta. Horror z Helen Mirren marnuje niestety potencjał tej podrasowanej "prawdziwej historii".
Początek XX wieku. Psychiatra Eric Price ma ocenić stanu umysłu Sary Winchester. Za "właściwą" diagnozę (czytaj: jeśli uzna posiadaczkę większości udziałów w Winchester Repeating Arms Company za niepoczytalną) otrzyma od zarządu sowite wynagrodzenie. Pogrążona w żałobie kobieta jest przekonana, że tylko nieustannie przebudowując rezydencję zdoła uchronić siebie i bliskich przed zemstą ofiar karabinów marki Winchester. Sceptycyzm lekarza, który własne demony próbuje uciszyć laudanum, przeradza się w wątpliwość, czy wszystko można wyjaśnić poczuciem winy i niezdrową obsesją gospodyni.
Wiktoriański dom pani Winchester (położoną w San Jose posiadłość można zresztą zwiedzać) jest dla braci Spierig niczym dla dziecka piaskownica pełna zabawek albo weekend u dziadków, którzy pozwalają na wszystko. W jakże wdzięcznej dla kina grozy scenerii wystarczyło umieścić więc względnie sensowną opowiastkę inspirowaną legendą tego miejsca. Tu zaczynają się problemy. Czy jak kto woli: schody, w dodatku zabite dechami. Twórcy gubią się w labiryncie korytarzy i pokoi, co jest o tyle dziwne, że do tematu podeszli dość konwencjonalnie, by nie powiedzieć schematycznie. I nie pomoże Dame Helen Mirren w czerni ani Jason Clarke powtarzający jak mantrę, że strach istnieje tylko w umyśle.
Lunatykujący panicz, skrzypiące podłogi, bujane fotele i inne rupiecie nie wywołują gęsiej skórki. Jumpscare - nawet jeśli w duchu fin de siecle, pozostaje tylko tanim chwytem. Także przesłanie dotyczące dostępu do broni, które świadczy, że Spierigowie swoje ambicje mieli, zostaje w finale jakby zaprzepaszczone.
Piotr Guszkowski
Materiały prasowe UIP
Nowe oblicze Greya
Ostatnia część ekranizacji "porno dla mamusiek" E.L. James. Ana i Christian są już po ślubie i chcieliby żyć długo, szczęśliwie i w kajdankach, ale na horyzoncie pojawia się zagrożenie poważniejsze niż za mocny klaps. Były szef Anastazji, Jack Hyde, zwolniony na skutek oskarżeń kobiety, powraca, by zemścić się na gruchających gołąbeczkach miłości. Nie tylko on zamierza zniszczyć błogostan pary. Także "była" pana Greya, Elena, chce dać się dwójce we znaki. Za reżyserię "trójki" znowu odpowiada James Foley, którego kierownictwo zrobiło z "dwójki" nieznośnie kiczowatą i niezmysłową pigułę. Trailer do trójki już jeży włos na rękach, ale na sukces w boxoffice nie będzie to miało raczej wpływu. Film wchodzi bez pokazu prasowego.
AT
Wszystkie komentarze