GWIEZDNE WOJNY: OSTATNI JEDI
Galaktyka potrzebuje legend i choćby iskry nadziei - a ta tli się, póki nie zabraknie bohaterów gotowych stanąć po Jasnej Stronie Mocy. Tylko czy naprawdę muszą. tyle gadać?
W poprzedniej części gwiezdnej sagi ("Przebudzenie Mocy") owa Moc przebudziła się w zbieraczce złomu Rey. Dziewczyna musi jeszcze nauczyć się nad nią panować. Między innymi w tym celu odszukała Luke'a Skywalkera. Liczy, że pod okiem mistrza Jedi przejdzie szkolenie, a zarazem niezrozumiała do końca siła ciągnie ją do jego dawnego ucznia, Kylo Rena, kreowanego na następcę Dartha Vadera. Nie mniej ważną misję ma do wykonania nawrócony szturmowiec Finn do spółki z Rose, która dotąd siedziała głównie w maszynowni. Od wysiłków obojga zależy przyszłość Rebelii, której zdziesiątkowane siły uginają się pod naporem Najwyższego Porządku.
Słowo "nadzieja" zostaje w filmie "Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi" odmienione chyba przez wszystkie przypadki. Opowieść o losie, jaki czeka mistrzów, i wyzwaniach bohaterstwa dłuży się - chwilami niemiłosiernie - i to naprawdę czuć. W dodatku jej przesłanie do znudzenia powraca w ustach postaci, których twarze wypełniają cały ekran. Zupełnie jakby twórcy chcieli być pewni, że przez wizytę w toalecie żadnemu widzowi nic nie umknie. Więc nie umknie, nawet tym mniej rozgarniętym.
Ale spokojnie, mimo tych powtórzeń ósma część nie wypada wcale źle. Trafiamy w sam środek akcji i dostajemy to, co w "Gwiezdnych wojnach" najważniejsze: przygodową intrygę o sile baśni, opowiedzianą z humorem (choć mimo gagów mroczniejszą od poprzedniej), obfitującą w brawurowo rozegrane sceny walki, pościgów itd. Pojawiają się nowe miejsca i rasy. Znakomitych pomysłów inscenizacyjnych nie brakuje, choćby wizualnie zjawiskowa potyczka w smugach czerwonego pyłu albo zaskakujące zastosowanie przejścia w nadświetlną. Otwarcie filmu jest nie mniej imponujące. Nie wiem tylko, czy to ja się zestarzałem, czy po prostu nie wszystkie sekwencje - a pojedynków na miecze świetlne i wojennych starć większego kalibru mamy tu akurat sporo - budzą takie emocje jak kiedyś.
Każdy z głównych bohaterów zmaga się ze swoimi słabościami (np. skłonność do brawury Poe Damerona), Mark Hamill może się wręcz rozliczyć z dziedzictwem całej sagi. Postaci i relacje pomiędzy nimi znajdują więc przyzwoite rozwinięcie. Nawet jeśli nie do końca przekonuje mnie przeglądanie się w sobie Kylo Rena i Rey, gdzieś na granicy taniego melodramatu i przeszarżowanego szekspiryzmu. Część fanowskich spekulacji zostaje rozwiana - przynajmniej do następnego filmu na wyjaśnienie paru kwestii musimy poczekać. A oczekiwania widzów co do pytań, z którymi zostawiło ich "Przebudzenie mocy", jak również konkretnych rozwiązań czy poprowadzenia akcji reżyser Rian Johnson przekornie wykorzystuje przeciwko nim samym (jak w ujęciu lądującego. żelazka). Scenariusz myli tropy, przywołuje też duchy przeszłości. Więcej nie zdradzę.
Kulminacji mogłoby być jednak w "Ostatnim Jedi" mniej, bo ta zabawa w gonienie króliczka z czasem zaczyna irytować.
Czy obejrzę kolejną odsłonę sagi? Oczywiście.
Piotr Guszkowski
Materiały prasowe Akson Studio
Na skrzydłach orłów
Hagiograficzny film o szkockim sprinterze, Ericu H. Liddellu.
Liddell był bohaterem, a ściślej "współbohaterem" bardzo znanego w swoim czasie filmu "Rydwany ognia" (1981), w którym, jako człowiek głęboko religijny, odmówił na olimpiadzie w Paryżu 1924 r. występu w finale 100 metrów, gdyż odbywał się w niedzielę (wygrał za to 400 m). "Na skrzydłach orłów" jest czymś w rodzaju jego sequela. Niestety, bardzo kiepskim: naiwnym jak czytanka, słodkim jak ulepek, kiczowatym jak oleodruk.
Film koncentruje się na pobycie Liddella (Fiennes z "Zakochanego Szekspira") w Chinach, gdzie, odrzuciwszy uroki doczesnej sławy, zostaje nauczycielem w ośrodku misji chrześcijańskiej. Gdy wybucha wojna japońsko-chińska, odsyła żonę i dzieci do bezpiecznej Kanady, sam zostając ze swoimi małymi podopiecznymi. Wkrótce potem trafia do obozu internowania, gdzie daje nieustające świadectwo swojej szlachetności i ofiarności: nawet mając w perspektywie sprinterski pojedynek z japońskim oficerem, dzieli się żywnością ze współwięźniami, przez co do biegu przystępuje krańcowo osłabiony; gdy ma okazję zostać zwolniony z obozu, odstępuje swoje miejsce owdowiałej, ciężarnej kobiecie itd. Można by go nazwać "współczesnym świętym", gdyby nie to, że wyznawał prezbiterianizm, który świętych nie uznawał.
Być może wszystkie akty heroicznego poświęcenia, jakich Liddell dokonał, są zgodne z faktami, ale zostają one podane w tak tłustym ideologicznym sosie, że czynią całość niestrawną. Obowiązuje tu styl typowej agitki: japońscy żołnierze są okrutni i bestialscy, bohater niezłomny, nieskazitelny i wolny od wahań, po jego kolejnym szlachetnym uczynku rozbrzmiewa podniosła muzyka, a na niebie pojawia się orzeł - niestety, tylko w formie latawca. Papierowy orzeł na sznurku jest skądinąd trafną metaforą filmu.
Paweł Mossakowski
Fot. Andrea Pirrello / materiały prasowe Spectator
ITALIAN RACE
Zgrabne połączenie filmu wyścigowego i dramatu rodzinnego.
17-letnia Giulia jest utalentowanym kierowcą wyścigowym, która po nagłej śmierci ojca, zarazem jej trenera, znajduje się w bardzo trudnej sytuacji. Zmarły ojciec zastawił dom pod pożyczkę, której nie ma jak spłacić. Dziewczyna musi zajmować się małym braciszkiem, a na dodatek zwala jej się na głowę starszy brat-narkoman Loris ze swoją dziewczyną, też ćpunką. Ale Loris, który nim wpadł w nałóg, był słynnym kierowcą, może się jeszcze przydać.
Miłośników "Szybkich i wściekłych" czy w ogóle filmów tego gatunku od razu uprzedzam, że sceny wyścigów, choć sprawnie zrealizowane, nie są tak efektowne jak w kinie amerykańskim, po części zresztą dlatego, że nie korzysta się tutaj z komputerowych efektów specjalnych. Ale też nie rywalizacja na torze jest tu najważniejsza, choć stawka jest wyższa niż zwykle - nie sportowe triumfy i puchary, a prawo do zachowania rodzinnego domu.
Istotniejsze jest to, co dzieje między rodzeństwem, jak odbudowuje się więź między Giulią a wciąż ćpającym Lorisem, jaki będzie los ich małego braciszka, któremu cały czas grozi oddanie do rodziny zastępczej, jak wreszcie odmieni się zakreślona w filmie hierarchia wartości.
W "Italian race" zdarzają się potknięcia scenariuszowe, ale cała historia jest ciekawa, wciągająca, unikająca - choć z różnym powodzeniem - gatunkowych klisz i schematów.
Na uwagę zasługuje też świetne aktorstwo, zwłaszcza Stefano Accorsi, który w niewdzięcznej roli Lorisa potrafi być jednocześnie żałosny i zabawny. Jego postać, początkowo drugoplanowa, staje się stopniowo równorzędnym bohaterem filmu. Rewelacyjny występ.
Paweł Mossakowski
Wszystkie komentarze