Cicha noc w Heliosach
W znakomitym debiucie Piotr Domalewski przy wigilijnym stole uchwycił esencję polskości: pokazuje, kim jesteśmy, czego się boimy, co ukrywamy. Zrobił to jednak na tyle czule, że jeśli nawet spojrzenie w lustro zaboli, nie pozbawia widza nadziei.
Jest kilka momentów w roku, kiedy wszyscy, niezależnie jak bardzo wydajemy się różnić, porzucamy codzienne role, by uczestniczyć w rodzinnych rytuałach. Wigilia to krzątanina w kuchni, zapach choinki, prasowane koszule, przyklejone do telewizora czy komórki dzieciaki czekające na otwarcie prezentów. Wydawało się, że rodzime kino ten temat odpowiednio przepracowało. Dopóki nie powstała "Cicha noc". Wraz z pojawieniem się niespodziewanego gościa zostajemy wciągnięci do precyzyjne poprowadzonego, wigilijnego korowodu - opartego na klasycznej dramaturgii, ze świetnymi dialogami i swoistą choreografią (kolejne sytuacje i tonacje reżyser sprawdził wcześniej w swoich krótkich metrażach).
Wspomnianym gościem jest Adam: najstarszy z rodzeństwa, syn marnotrawny wracający z Holandii z ważną nowiną. Chce uniknąć błędów ojca, przełamać fatum. Ma nawet plan "jak". Pytanie, co na to reszta domowników. Jeśli trzymamy kciuki za bohatera, to za sprawą bezbłędnego Dawida Ogrodnika. Aktor mógł wreszcie sięgnąć po subtelniejsze środki, zbudował do bólu autentyczną postać. Nie mniej przekonująco wypadają Tomasz Ziętek jako pozostający w cieniu brata Paweł oraz wyciągnięta z niebytu Agnieszka Suchora w roli matki, bez której rodzina dawno by się posypała. To ona rozładowuje napięcia, chowa wódkę, by pomóc mężowi (niezawodny Arkadiusz Jakubik) wytrwać w trzeźwości.
Świetne decyzje obsadowe to połowa sukcesu, bo podobieństwo pomiędzy aktorami nie wystarcza, by ulepić z nich rodzinę. Lecz Domalewskiemu udało się stworzyć taką atmosferę, że widz z łatwością daje się przekonać. Przed nami najprawdziwsza rodzina bez retuszu: naznaczona piętnem emigracji zarobkowej, która rozkruszyła jej fundamenty, piętnem alkoholu, niespełnionych aspiracji itd. Choć znają się na wylot, i tak mają przed sobą tajemnice, problemy czy żale skrywają po wymuszonym uśmiechem, zupełnie jakby ustawiali się do zdjęcia. A jednak w drobnych gestach zdradzają coś więcej niż tylko przyzwyczajenie: miłość, która pozwala spojrzeć inaczej, z wyrozumiałością, dostrzec dobre intencje.
Dlatego porównania z kinem Wojciecha Smarzowskiego wydają się nie do końca trafione. Oczywiście, prowincjonalna sceneria jest ta sama (samotny dom, błotniste podwórze, szarzyzna krajobrazu, którą pochłania noc), ludzie też jakby podobni, ale choć bywają śmieszni i nieporadni, nie są postaciami z makabreski. Bywają, a właściwie bywamy. Bo przecież każdy z nas znajdzie dla siebie miejsce przy tym stole. "Cicha noc" w mądry i bezpretensjonalny sposób dotyka rzeczywistości. Jedyny fałsz usłyszymy tu przy kolędzie.
Podglądając wstydliwe znamiona polskości pomiędzy karpiem, barszczem z uszkami, rubasznymi żartami wujka a seansem "Kevina samego w domu", kamera ani na chwilę nie traci z pola widzenia najważniejszego - czyli człowieka. Kulminacją będzie przejmujący monolog Jakubika, w którym raz jeszcze dowodzi aktorskiej klasy.
Na seans możecie wziąć nawet wódkę, i to z zagryzką, pamiętajcie też o chusteczkach. Ale idźcie koniecznie!
Piotr Guszkowski
fot. materiały prasowe
Coco w Heliosach
Rewelacyjna animacja dla całej rodziny. Studio Disney/Pixar udowadnia, że po inspirujące opowieści warto się wybrać nawet w zaświaty.
Dwunastoletni Miguel marzy o pójściu w ślady swojego idola, legendarnego pieśniarza Ernesta de la Cruza. Pasji oddaje się jednak potajemnie, by nie narazić się rodzinie. W domu Riverów muzyka jest bowiem zakazana, odkąd prapradziadek chłopca wziął gitarę i odszedł, porzucając żonę z małą córką. Nikt nie śmie zanucić melodii, a jeśli w pobliżu pojawią się mariachi, w najlepszym wypadku oberwą sandałem. Pragnienie spełnienia marzeń okazuje się tak silne, że młody pucybut ściąga na siebie klątwę i ląduje w krainie zmarłych.
Okoliczności są niezwykłe. Raz do roku, w Dia de Muertos, zmarli wędrują ścieżkami usypanymi z płatków nagietka, by spotkać się z rodziną. Miguel pokonuje zaś drogę w przeciwnym kierunku, w towarzystwie wiernego, choć nie najmądrzejszego psa, który wabi się Dante. Czeka go emocjonująca przygoda - od ucieczki ciasnymi uliczkami, po spotkanie z. Fridą Kahlo i przyjęcie na miarę "Wielkiego Gatsby'ego", ale zarazem ważna lekcja.
Szkoda, że film nie trafił na ekrany kilka tygodni wcześniej, bo dzięki sposobowi ujęcia tematu stanowiłby wsparcie dla niejednego rodzica, który przy okazji wizyty na cmentarzu prowadzi z dziećmi niełatwe rozmowy o śmierci. Z drugiej strony: nic straconego. "Coco" to pełna ciepła, mądra opowieść. Punktem wyjścia jest tu konflikt pomiędzy zobowiązaniami wobec rodziny i poszanowaniem tradycji a potrzebą samorealizacji. Ponadto twórcy udowadniają, że równoległe światy są ze sobą ściśle powiązane za sprawą pamięci, która stanowi podstawę egzystencji po tamtej stronie. W meksykańskiej tradycji wspomnieniu zmarłych towarzyszy zupełnie niegrobowy nastrój. Dlatego Kraina Umarłych jawi się jako barwna metropolia. Tętni życiem, mimo że wszyscy jej mieszkańcy dawno wyzionęli ducha.
"Coco" czerpie garściami z folkloru (motyw czaszek itd.). Filmowa rzeczywistość została urządzona i przemyślana w każdym detalu, z humorem, nawet charakterystyki postaci zbudowanych przecież z samych kości udało się zgrabnie nakreślić. A jednak historia podążania za marzeniami, choć osadzona w innej kulturze i wrażliwości, bazuje na schematach znanych z poprzednich produkcji Pixara. Melodia wydaje się więc jakby znajoma. Ale czyż nie te właśnie lubimy?
Piotr Guszkowski
Fot. Imperial - Cinepix
Morderstwo w Orient Expressie w Heliosach
Adaptacja słynnej powieści Agathy Christie. Stylowa, ale nudnawa i generalnie zbyteczna.
Lata 30. ubiegłego wieku. Słynny belgijski detektyw, Herkules Poirot (Branagh z rozpostartymi wąsami), podróżuje luksusowym pociągiem z Istambułu do Londynu, gdy w sąsiednim przedziale zostaje zamordowany szemrany, "gangsterowaty" handlarz dziełami sztuki - wreszcie dobry, nie manieryczny Depp. Zbrodni dokonał ktoś z kilkunastu pasażerów jadących wagonem pierwszej klasy.
Wiele osób z tego jak często u Christie ściśle ograniczonego kręgu podejrzanych jest granych przez bardzo znanych aktorów/aktorki - dawno nie widziałem takiego nagromadzenia gwiazd w jednym miejscu. Podobnie było zresztą w znanej - i dużo lepszej - ekranizacji "Morderstwa" Sidneya Lumeta z 1974 r. Problem w tym, że ci często świetni wykonawcy (jak Dench, Dafoe czy Jacobi) praktycznie nie mają co grać i ich obecność ma charakter głównie marketingowy. Z kolei grający główną rolę i sam siebie reżyserujący, co zawsze ryzykowne, Branagh jest bardziej narcystycznym megalomanem niż ekstrawaganckim geniuszem. Aby go bardziej uczłowieczyć i "usympatycznić", scenarzysta dopisał mu miłosną tragedię w przeszłości, ale niewiele to pomogło.
Jedno trzeba oddać filmowi: jest wystawny, szykowny, zrobiony wręcz z przepychem. Mamy urozmaicone ujęcia, piękne wnętrza i kostiumy, takież widoki, co w dużej mierze zawdzięczamy komputerowym efektom specjalnym, często niestety, widocznym na kilometr. W przeciwieństwie do swojego poprzednika Branagh postanowił "wyjść z wagonu": nawet swoją końcową, demaskatorską mowę Poirot wygłasza w górskim tunelu (!). Ale tu akurat pewna klaustrofobia przysłużyłaby się filmowi (napięcie), a jego teatralny charakter tak czy inaczej zostaje. Zysk jest czysto estetyczny.
Nie wiem też, po co właściwie powstał ten nudnawy i głośno szeleszczący papierem kryminał retro. Bo współczesna widownia nie zna ani powieści, jeśli w ogóle kojarzy nazwisko Christie, ani jej wcześniejszych ekranizacji? Bo bohater, wierzący w porządek świata i panującą w nim równowagę etyczną, utraci tę wiarę (w każdym razie zostaje ona poważnie zachwiana) - a to takie nowoczesne i a propos? Dla mnie to słabe argumenty.
Odbywamy podróż w przeszłość, wprawdzie w komfortowych warunkach, ale bez wyraźnego celu.
Paweł Mossakowski
Wszystkie komentarze