TWÓJ VINCENT W HELIOSACH
Film, który jest spełnionym marzeniem tak twórców, jak i wielbicieli sztuki i animacji.
Zajrzeć pod powierzchnię obrazów Van Gogha - twórcy mitu, owianego tajemnicą artysty, którego losom i twórczości towarzyszy tak wiele znaków zapytania. Żeby to zrobić, wystarczyłoby wynająć aktorów i scena po scenie zilustrować historię, zrekonstruowaną na podstawie listów Vincenta i jego brata, Theo.
Jednak twórcy "Twojego Vincenta" postanowili szukać dla swoich celów języka równie ambitnego i oryginalnego jak ten, którym poprzez swoje obrazy komunikował się ich bohater. W jego przypadku była to komunikacja, która zrozumienie i uznanie odbiorców znalazła dopiero po tragicznej śmierci malarza. Za to Kobiela i Welchman zrobili film inny niż wszystkie, ale przejrzysty, trafiając do intelektu i serca widza.
"Twój Vincent" to dwa wizualne porządki - zaanimowany poklatkowo świat znany z obrazów mistrza, i, bardziej klasycznie narysowana, czarno-biała część retrospektywna. Film nie tylko imponuje formą wizualną. To przede wszystkim gatunkowy miszmasz, zaskakujący, ale bardzo udany. Pobudza wrażliwość niczym pełna wzlotów i upadków biografia, wstrząsa jak rasowy dramat, do tego trzyma w napięciu niczym thriller. Zdaje się, że to ten ostatni składnik jest tajemniczym dodatkiem, który czyni tę recepturę tak pyszną, bo odsuwa posmak łzawej, telewizyjnej biografijki o Wielkim Tajemniczym na bok. W "Vincencie..." jest miejsce na gorycz, ironię, melancholię. Jest jeden warunek: żywiołem tego filmu jest kino, oddycha pełną piersią wyłącznie na dużym ekranie. Stłamszony na małoformatowym ekranie zamienia się w nieczytelne mazaje i szybko nuży.
MATERIAŁY PRASOWE
BLADE RUNNER 2049 W HELIOSACH
Kino science fiction najwyższej próby. Kontynuacji "Łowcy androidów" nie ciąży obsesja dorównania oryginałowi ani odpowiedzenia na postawione w nim pytania - nawet jeśli odwołuje się do podobnych dylematów.
W końcu w 2049 roku, po buntach replikantów i przejęciu przez Niandera Wallace'a schedy po korporacji Tyrella, pytania o istotę życia czy granicę między rzeczywistością a złudzeniem wybrzmiewają jeszcze intensywniej. Opowieść osadzono w świecie, w którym miłość jest hologramem, a wspomnienia pozostają implantowanym marzeniem.
Los Angeles to szarobury, duszący się od smogu moloch, tygiel kulturowy pełen mrocznych zaułków, gdzie zaczyna wrzeć od społecznych niepokojów. Ożywa w świetle wielkoformatowych reklam niczym impreza techno w klimacie filmów Wonga Kar-waia. Na rubieżach metropolii rozciągają się przerdzewiałe, poindustrialne śmietniska, pożerane przez pustynię autostrady i opustoszałe hotele, odrealnione, jakby na zdjęciach przywiezionych z misji na Marsa.
Operator Roger Deakins bezbłędnie uchwycił melancholijny klimat wizji przyszłości łączącej świat cyfrowy z analogowym. W tej imponującej scenografii scenarzyści Hampton Fancher z Michaelem Greenem snują kameralną, ponad dwuipółgodzinną opowieść o śledztwie prowadzonym przez oficera policji. W trakcie rutynowego zadania - likwidacji jednego ze starych modeli replikantów, których niedobitki wciąż się ukrywają, dokonuje on niezwykłego odkrycia. Zdaniem przełożonej, ta sprawa zmieni świat. Bohater podążą tropem, który wkrótce każe mu zgłębić samego siebie.
Ryan Gosling godnie zastępuje Harrisona Forda, o którego występ najbardziej się bałem. Dla powrotu dziadziusia znaleziono na szczęście niezłą formułę, pozwalająca odnieść mu się do ikonicznego wizerunku. Oszczędny w środkach Gosling ukrywa rozterki swojej postaci pod maską wyzucia z emocji i bezwarunkowego posłuszeństwa, łączy sprzeczności w spójnej kreacji. Jego bohater, który w skrócie nazywany jest "K", przypomina detektywów z kryminałów noir. To zarazem ktoś więcej niż po prostu następca Ricka Deckarda. Poza ukłonem w stronę Philipa K. Dicka, na motywach powieści którego powstał "Łowca androidów", inicjał jest wyraźnym nawiązaniem do kafkowskiego nieszczęśnika.
"Blade Runner 2049" czuje puls kultowego filmu Ridleya Scotta. Nie tylko dlatego, że za scenariusz odpowiadał autor oryginalnej fabuły, ale też dzięki intuicji Denisa Villeneuve'a. Oczywiście, pobrzmiewają tu echa produkcji z 1982 roku, nawet muzyki Vangelisa. Reżyser nie odcina jednak kuponów od oryginału: choć scenografia i rekwizyty wydają się znajome, Villeneuve rozwija historię, sprowadzając ją na nowe tory, pogłębia wyjściową mitologię. To ambitne i konsekwentne podejście procentuje, nawet jeśli film mógłby być krótszy. Rzadko zdarza się, żeby w blockbusterze znalazło się tyle miejsca na kontemplację - poruszanego tematu oraz obrazu. Bo to właśnie głównie poprzez obrazy rozwijana jest opowieść, gdy śledztwo "K" wkracza w kluczową fazę.
Powstało wyciszone, wręcz ascetyczne kino science fiction, przeszyte niepokojami współczesności zmuszonej w bólach redefiniować swoją tożsamość. Warto było czekać.
GUTEK FILM
FANTASTYCZNA KOBIETA W FORUM
Chilijski kandydat do Oscara i wydarzeniem festiwalu 2017 w Berlinie. Bohaterką tej prostej, ukazanej z intymnej, chwilami zaskakującej perspektywy, historii jest kobieta, którą można chyba nazwać niezłomną.
Romantyczny wieczór, podczas którego Marina świętuje urodziny w towarzystwie Orlanda, będzie miał tragiczny finał. Ale wiadomość o śmierci ukochanego mężczyzny, to dla bohaterki dopiero początek koszmaru. Rodzina Orlanda przełknęłaby jeszcze różnicę wieku, gdyby nie to, że Marina jest transseksualna. Zresztą wszyscy dookoła zdają się mieć z tym problem. Dlatego kobietę czekają kolejne nieprzyjemne konfrontacje.
Marina pada ofiarą podejrzeń i uprzedzeń, każdy ma na jej temat z góry wyrobione zdanie. Znosi kolejne upokorzenia, ale nie potrafi pogodzić się z jednym: że odmawia się jej prawa do miłości, do pożegnania z ukochanym i przeżywania żałoby. Wśród pogardliwych spojrzeń, bolesnych komentarzy, przemocy - także tej zawoalowanej pozorami tolerancji i dobrych intencji, odnajduje w sobie niezwykłą siłę. Walczy nawet nie tyle o akceptację innych, co o to, by pozostać w zgodzie ze sobą.
W tej opowieści o hipokryzji i wykluczeniu Sebastián Lelio prowadzi z widzem intrygującą grę. Główna bohaterka wymyka się schematom - jest zmysłowa, wrażliwa, ale też uparta i szorstka, pada ofiarą, ale potrafi się odgryźć, chwilami bardzo kobieca sylwetka nabiera męskich kształtów.
Odkryciem i siłą "Fantastycznej kobiety" jest bardzo autentyczna w tej roli Daniela Vega.
Materiały prasowe Alter Ego Pictures
PHOTON W FORUM
Arthouse'owa wersja dokumentu Discovery, z wysublimowaną, mocną warstwą wizualną. O genezie Wszystkiego opowiada Andrzej Chyra, który po tej roli powinien zacząć dostawać hurtem zlecenia lektorskie. Z taką charyzmą nawet reklamę nitki do zębów uczyniłby ciekawą.
Chyra wciela się w Naukowca, który przepytującej go dziennikarce (Kominek) tłumaczy genezę wszechświata, od niczego do dziś.
Dzięki wysmakowanym, intrygującym graficznie animacjom i dalekiemu od hermetycznego akademickiego żargonu językowi, "Photon" staje się przystępną i artystycznie dopracowaną lekcją o kwarkach, fotonach i gluonach. Laikowi nie wszystko uda się posklejać w całość, ale nie przeszkadza to w uczestnictwie w fascynującej podróży porządkującej świat. Nie tylko ten dający zamknąć się z wykresach i równaniach - z czasem opowieść Naukowca coraz chętniej wprowadza wątki antropologiczne, psychologiczne czy filozoficzne, a obok wyrysowanych kropek i siatek bohaterami stają się na przykład Rodzice.
Leto to jeden z najciekawszych polskich artystów wizualnych młodego pokolenia. W swojej twórczości sprawnie i ze zrozumieniem wykorzystuje właściwości różnorodnych mediów, przeplata porządki. Tę kreatywną swobodę doskonale widać w "Photonie", gdzie dokument miesza się z fabułą, a wykład z nauk ścisłych przemienia w filozoficzny wywód.
Film przyciąga i utrzymuje uwagę widza dzięki wyraźnej, mocnej wizji, estetycznej bezkompromisowości i ogromnej sile spokoju emanującej z wirujących, kłębiących się układów elektronów i cząsteczek, hulających przez kolejne kadry. Przypomina seans hipnozy, po którym człowiek budzi się bogatszy nie tylko w wiedzę o sobie czy rzeczywistości, ale i w nową, wartą pielęgnowania, wrażliwość.
Fot. Karen Ballard / materiały prasowe Kino Świat
WSZYSCY MOI MĘŻCZYŹNI W HELIOSACH
Reese Witherspoon po serii ciężkich ról dramatycznych powraca w rejony, które zapewniły jej pozycję "America's Sweetheart". Romantyczna komedia o poszukiwaniu miłości i znajdowaniu własnej drogi.
Zdobywczyni Oscara Witherspoon w roli Alice Kinney, która po rozstaniu z mężem (Michael Sheen) wraca z Nowego Jorku do Los Angeles.
Kobieta jest córką wielkiego filmowca i znanej aktorki, jej rodzinny dom - pełen wspomnień i zbyt duży dla niej i dwóch młodych córek. Podczas szalonych obchodów swojej czterdziestki spotyka trzech młodych chłopaków. Od słowa do słowa pojawia się propozycja, by się do niej wprowadzili - oczywiście na chwilę. Chwila coraz bardziej się wydłuża, między aspirującymi do kariery filmowej i utalentowanymi młodzikami a bohaterką nawiązuje się nić przyjaźni, w jednym przypadku z miłym "bonusem". Idylliczny now porządek posypie się z impetem, kiedy do akcji wkroczy przybyły z niespodziewaną wizytą były mąż, a Alice zostanie zmuszona do rozważań z gatunku "co ludzie powiedzą" i namysłu nad tym, jak naprawdę ma wyglądać jej życie.
Po serii trudnych, dramatycznych ról ("Dzika droga", "Wielkie kłamstewka") Reese Witherspoon wraca do gatunku, który zapewnił jej w Hollywood pozycję i sławę i widać, że wciąż czuje się w nim wyśmienicie. We "Wszystkich..." nie gra już trzpiotki, a kobietę po przejściach, ale robi to z wyczuciem i urokiem starej wyjadaczki. Jej Alice wciąż jest idealistką, ale z nieco ironicznym poczuciem humoru i drobnymi, irytującymi nawykami.
Film Meyers to lekkie, osobiste spojrzenie na temat rodziny, która w dzisiejszych czasach przyjmuje rozmaite formy i kształty, a także na kwestię bycia uczciwym z samym sobą, tak w pracy, jak i w miłości. Nie zabrakło zabawnych wstawek, parafraz z życia zblazowanych i bogatych - tu przoduje wątek współpracy Alice z hollywoodzką celebrytką. Duży plus za odwrócenie porządku, tym razem to starsza kobieta staje się obiektem pożądania młodszych, i brak pruderyjności - Alice może z tej relacji czerpać przyjemność i nie ponosi kary.
Choć Meyers zbiera na planie gwiazdy dużego kalibru, nie wyciska z aktorów stu procent ich możliwości, jakby bała się zaryzykować, wyjść poza scenariusz. Mało odkrywcze wydają się gorzkie konstatacje na temat branży filmowej, konfrontacji etycznego idealizmu z pragmatyzmem i karierowiczostwem. "Wszystkim..." posłużyłaby większa szczypta finezji, luzu, który przychodzi ze zdobytym doświadczeniem.
Image Courtesy of Lionsgate and Hasbro / materiały prasowe Monolith Films
MY LITTLE PONY W HELIOSACH
Kinowa odsłona przygód paczki kucyków z baśniowej Equestrii.
Umówmy się, kreskówki pod szyldem "My Little Pony" nie są szczególnym osiągnięciem - ani jeśli chodzi o możliwości animacji, ani narracyjną inwencję. To proste historyjki w przesłodzonej scenerii, z przesłaniem sprowadzającym się do magicznej mocy przyjaźni, uczenia się na własnych błędach itd. Czy tego chcemy, czy nie, Twilight Sparkle i spółka z pomocą marketingowej machiny zagościły jednak w masowej wyobraźni naszych dzieci. Jednak dla takich przedszkolaków na przykład opowieść o napaści Storm Kinga na królestwo bohaterek i ich wyprawie w poszukiwaniu sojuszników, okazuje się zbyt mroczna, ale i za długa. To zarzut, jaki mam do wielu podobnych produkcji. Dzieciaki naprawdę nie potrzebują się w kinie bać, wystarczą emocje, jakie zapewnia wciągająca przygoda.
Wszystkie komentarze