Dramat. Najbardziej nieoczywista opowieść o dorastaniu w slumsach Miami w historii. Poetycki, mocny. Elektryzuje. Osiem bardzo zasłużonych nominacji do Oscara.
Może to szumiący gdzieś nieopodal Ocean - ale choć Barry Jenkins sytuuje akcję "Moonlight" w wybitnie nieromantycznych okolicznościach, jego film ma w sobie magię i delikatność równie subtelną i zmysłową, co tytułowy blask księżyca.
Rozpostarta na przestrzeni blisko dwudziestu lat akcja śledzi losy pochodzącego z biednej dzielnicy Miami chłopaka. Gnębiony przez rówieśników syn heroinistki tęskni za rodzicielską stałością i obecnością. Oglądamy go w trzech oddalonych od siebie o kilka lat wcieleniach: kolejno Little, Chiron i Black. Na każdym z etapów bohater odkrywa kolejne odcienie miłości - także własnej - i szuka odpowiedzi na pytanie: Kim naprawdę jestem?
Gangi, bieda, szkolna przemoc, homofobia - większość kontekstów, do których nawiązuje reżyser rodzić mogłaby ryzyko schematycznego przedstawienia, populizmu lub ciężkiej filmowej ręki.
Jenkins unika jednak wpadek i nachalnych skrótów. Widać to już na samym początku: pierwszą zastępczą ojcowską figurą dla bohatera będzie diler narkotyków Juan, na przekór stereotypom empatyczny i delikatny. Im dalej w akcję, tym więcej takich niespodzianek czeka na widza.
Nieustannie zaskakuje też nieoczywista, przemyślana do najcichszej nutki ścieżka dźwiękowa Nicholasa Britella, a oczy otulają klimatyczne, poetyckie kadry Jamesa Laxtona. Intymny, osobisty i niezwykle uważny portret nieheteroseksualnej czarnej męskości rezonuje tym mocniej w dobie ruchu Black Lives Matter.
Opowieść o bardzo specyficznych losach, rozgrywająca się w konkretnym miejscu, ale jego siła rozpościera się daleko poza kwestie rasy i psychoseksualnej tożsamości. Dojrzałe, wizualnie zjawiskowe i emocjonalnie piękne kino. Przejrzeć się może w nim każdy, kto zgodzi się otworzyć
Wszystkie komentarze