A tych, jak się okazało już po zakończeniu dwudniowego białostockiego festiwalu w niedzielę (12 lipca) przed północą, w ciągu dwóch dni wirtualnie zebrało się blisko 150 tysięcy. Niezły wynik, jak na odważny eksperyment (koncerty na żywo, w tym samym miejscu, co wcześniejsze edycje, ale dla widzów, ze względu na ich bezpieczęństwo - w formie streamingu, prezentowanego za darmo lub w wersji płatnej - premium, wspierającej finansowo artystów - na www.newpop.pl).
Białystok New Pop Festival zadomowił się na dziedzińcu Pałacu Branickich w Białymstoku już rok i dwa lata temu i okazał się strzałem w dziesiątkę. Fani festiwalu czekali i na tegoroczną odsłonę. Wszystkim jednak w paradę wszedł koronawirus – odwołano wszelkie imprezy masowe, większość dużych festiwali przesunięto na inny termin bądź odwołano, nad tym białostockim też zawisły ciężkie chmury.
Ale organizatorzy (Agora SA) i partner główny (Miasto Białystok) zdecydowali się pójść na żywioł. I nie rezygnować z festiwalu ani go przekładać na rok następny. Widzom zaś zaproponowali coś pośrodku. Oglądanie festiwalu online, z artystami grającymi na żywo (a nie z koncertami w formie retransmisji), z wędrówkami online po Białymstoku, w przerwach - z rozmowami z artystami i ludźmi tworzącymi festiwal.
W efekcie Białystok New Pop Festival to pierwszy zorganizowany z takim rozmachem i w takiej formie festiwal online w Polsce - tak duży (bo mniejsze próby grania na żywo, na scenie i online były, choćby kilka tygodni wcześniej kameralna Wigrosfera organizowana nad jeziorem Wigry), tak zaawansowany technologicznie, z tak atrakcyjnym line-upem - z artystami z najwyższej półki. Jednocześnie nie przerywający ciągłości znakomicie przyjętej wcześniej w Białymstoku imprezy, a przy okazji też próbujący wesprzeć artystów, którzy przez kilka miesięcy nie mogli występować jak kiedyś.
I już wiadomo, że eksperyment się udał i miał sens. Bo choć artyści czuli się przedziwnie, szukając po drugiej strony kamery widza i grając do pustego placu, to wypełnili go intensywną energią, która przenikała do tysięcy słuchaczy po drugiej stronie. Do takich koncertów wszyscy tęsknili - i słuchacze, i artyści. Takich wibracji wszyscy byliśmy spragnieni.
Wiadomo, że nic nie zastąpi koncertów, z bezpośrednim, wspólnym udziałem artystów i publiczności. Ale skoro pandemia tak bardzo zaingerowała w życie nas wszystkich, a bawić się, słuchać, łączyć z artystami w jakiś sposób, choćby online, nadal chcemy - warto było to zrobić np. właśnie tak. Bawiąc się na własnym terenie, z laptopem i smartfonem przed nosem, w gronie przyjaciół i rodziny, niż nie bawiąc się koncertem w ogóle.
Festiwal wystartował w sobotnie (11 lipca) późne popołudnie, w deszczu, zapowiadani przez Tomasza Kowalewicza, zagrali: Karolina Czarnecka, duet Rogucki/Karaś, Natalia Przybysz i Krzysztof Zalewski .
Pusty dziedziniec dezorientował, piosenki kończyły się w ciszy, bez aplauzu i okrzyków publiczności. Ale artyści mimo poczucia lekkiego surrealizmu, dali sobie świetnie radę, z widzami dzieląc się z całego serca tym, z czym chcieli podzielić się już dawno. Publiczności szukali w oku kamery, wyobrażali ją sobie, gawędzili, żartowali.
W niedzielę było podobnie, choć już prawie nie padało, czasem nawet wyjrzało słońce. Po godz. 17.30 festiwal rozpoczęły Mgły, z odrealnionymi delikatnymi brzmieniami i anielskimi głosami sióstr Wyszyńskich – rzeczywiście jakby zza mgły się wyłaniającymi. O mgle jako znaku rozpoznawczym - mówiła też jedna z eterycznych wokalistek, zaczynając koncert:
– My państwa nie widzimy, ale dla nas to normalne, bo zawsze jesteśmy trochę zamgleni, w końcu tacy jesteśmy: Mgły.
Zespół zagrał kilka utworów z debiutanckiej płyty „Samotna podróż do Arkadii".
Potem radykalnie nastrój zmienił, bo na scenie pojawił się Dr Misio, czyli zadziorna, koncertowa wersja Arkadiusza Jakubika wraz z punkrockowym, mocnym zespołem. Przed koncertem w rozmowie z prowadzącym wywiady Remigiuszem Kadelskim, frontman Dr Misio mówił, że zżera go potężny stres, bo to pierwszy koncert po czterech miesiącach przerwy.
A to i tak jeszcze nie wszystko:
– Stresującą sytuacją jest brak publiczności. Chyba czegoś nie doczytałem ustalając zasady koncertu i w ogóle nie miałem świadomości, że nie będzie nawet tych 150 osób pod sceną. My zaś, Dr Misio, jesteśmy jak maszyna – musimy mieć rodzaj interakcji, nasza energia musi się odbić od publiczności. A tymczasem publiczności nie będzie! I co teraz? Do tej pory nie zdecydowaliśmy się zagrać żadnego koncertu streamingowego, online. Więc czy damy radę? Dziś siedziałem i próbowałem zwizualizować sobie ten koncert. I was, widzów. Muszę sobie wyobrazić wasze reakcje, to, że mniej lub lepiej się bawimy. Tu trzeba nawiązywać kontakt z martwym szkłem obiektywu, muszę tam widzieć konkretne twarze – przyjaciół, znajomych, nieznajomych - mówił Jakubik. - Wyobraźcie sobie państwo, ja już jestem zachrypnięty, po próbie, bo przecież nie mamy tej wprawy, co zwykle, nie graliśmy cztery miesiące, nie mamy rytmu, do tego gramy premierowy materiał, utwory nie są jeszcze ograne… Obstawiam zakłady, ile razy walnę się w tekście. Czy my w ogóle damy radę?
Dali i to bardzo. Energia, pazur, żądza grania, mimo poczucia dezorientacji – była od pierwszego utworu, gdy tylko Dr Misio pojawił się na scenie. I od razu sypnął słodko-gorzkimi wspomnieniami z młodości, muzycznymi historiami o lękach i strachach, podbitymi rockową, transową nutą.
Jakubik między piosenkami opowiadał o najnowszej płycie - "Strach XXI wieku" . - To nasz najnowszy czwarty album - o lękach, fobiach, neurozach. Piosenka tytułowa miała być w marcu, ale wybuchła pandemia, więc wstrzymaliśmy premierę. I nagle okazało się, że ten cholerny wirus dopisał puentę do piosenki. Nagle naszym najważniejszym strachem stał się strach nie przed samotnością, śmiercią, tylko strach przed kolejną zarazą. A co najciekawsze - płyta nie powstała z myślą o epidemii, czy w trakcie epidemii - myśmy ją skończyli dużo dużo wcześniej - mówił frontman kapeli Dr Misio.
Zespół dał z siebie wszystko, stres gdzieś uciekł, artyści rozegrali się na całego, widać było, jak ogromna była w nich tęsknota do grania.
Po rockmanach bilansujących przewrotnie i gorzko życie, strachy i upływ czasu, na scenie pojawiła się Ania Rusowicz. I znów nastąpiła kompletna zmiana stylu. W towarzystwie świetnej sekcji dętej, artystka wniosła kompletnie inny rodzaj energii, światło, nową odsłonę elektryzujących jazzowo-big-bitowych klimatów, przesłanie miłości, radości, refleksji. Ale i pandemiczne zaskakujące historie.
Jeszcze przed koncertem prowadzący rozmowę pytał artystkę: - Twoja najnowsza płyta nosi tytuł "Przebudzenie", śpiewasz w niej o globalnych sprawach, i co tu dużo kryć - wykrakałaś!
Ania Rusowicz odpowiadała (a później też powtórzyła na scenie podczas koncertu): - Gdy nagraliśmy pierwszy singiel "Świecie, stój", mój kolega powiedział: "Co to jest za piosenka, świat nigdy nie stanie, za bardzo się rozpędził". I co? Chwilę później świat stanął. Potem przyszedł czas na premierę klipu piosenki "Do lasu". I stało się to w dniu, w którym zamknięto parki i lasy. Zastanawiam się teraz, czy prorokowaniem nie zająć się profesjonalnie - żartowała artystka.
Wspominała przedostatni koncert przed pandemią, który z zespołem zagrała w białostockiej Zmianie Klimatu ("cudownie go wspominamy"). I dzieliła się refleksją: - Dotarło do nas, że to, co mieliśmy na wyciągnięcie ręki, nagle zostało nam zabrane. Dlatego cieszmy się wszystkim, co mamy. Chcielibyśmy dać wam dziś dużo radości, żeby trochę odczarować dziwną rzeczywistość.
I odczarowali.
Na koniec swojego występu Ania Rusowicz, około godz. 21, w chwili zamykania lokali wyborczych i głosowania w wyborach prezydenckich, apelowała: - Pora się przebudzić, to jest ten moment, to jest ta chwila, druga taka może się nie trafić.
Na finał Białystok New Pop Festival, na scenie pojawiła się Maria Peszek ze znakomitym zespołem ("trzech gniewnych ludzi i ja"). Zagrali świetnie, to był rozwibrowany, pulsujący koncert, z taką energią i takim przesłaniem, od których po karku przebiega dreszcz.
Bo choć artystka i jej muzycy nie zagrali nowych piosenek - zabrzmiały utwory starsze i młodsze, ale znane fanom - to zagrali je tak, że brzmiały jakby to był wręcz nowy materiał. Nowe aranże, czasem przewrotne, o zupełnie innej linii melodycznej niż wcześniej, z większą dozą elektroniki, dały kompletnie nową jakość, nowy trans i nowe emocje. Mogli poczuć je wcześniej ci, którzy "załapali się" na koncerty na początku roku, kiedy Peszek wróciła na scenę po blisko dwuletniej przerwie i jeszcze przed pandemią zdołała dać 12 koncertów pod nazwą: Sorry Polsko Super Tour. Mówiła wtedy: "Sorry Polsko/nie ma nowych piosenek/bo te są niestety/ ciągle aktualne".
I rzeczywiście - w świetle tego, co się w ostatnich miesiącach w Polsce działo: eskalacja przemocy wobec inności, dzielenie ludzi, etc. - utwory Marii Peszek wybrzmiały wyjątkowo, poruszały do głębi, wyjątkowo rezonowały z tym, co się wokół nas (i w nas) dzieje. Ona sama śpiewała jak natchniona, patrząc z mocą w kamerę, swój gniew i niezgodę wykrzykując, a czasem szepcząc: "Boli mnie Polska".
W czasie gdy politycy dzielą ludzi choćby ze względu na orientację seksualną, gdy słowa "LGBT to nie ludzie, to ideologia" padają na górze bez konsekwencji - napisane przez Peszek kilka lat temu piosenki, rezonują i brzmią tak, jak były napisane na gorąco, wczoraj: "dzieli nas wszystko, nie łączy nic, daj mi być sobą, inny nie znaczy gorszy lub zły/ nie strzelaj, pozwól mi być (...) można szczuć słowem, można szczuć modlitwą, można ciąć krzyżem jak brzytwą/ (...)".
W czasie pulsującej wyliczanki: "Polska e, Polska g, Polska LGBT", w tle nie zabrakło oczywiście tęczowej feerii barw - drapieżna Maria Peszek znów opowiadała się - w świetny muzyczny sposób- po stronie opluwanych i słabszych (bo w mniejszości), nie godząc się na podziały.
To był świetny, przeszywający koncert. Dla muzyków i Marii Peszek to też nowa jakość odbierana na różnych poziomach. Aż trudno uwierzyć, że zagrali online po raz pierwszy pierwszy od czterech miesięcy.
- To wytęskniony i wyczekany czas, zupełnie wyjątkowy czas. Nie wiemy, co się dzieje, miejmy nadzieję, że wszystko, co złe, w końcu się skończy, byliście niesamowicie. - żegnała się z widzami Maria Peszek.
A po koncercie, około 23 w rozmowie z prowadzącym jeszcze mówiła: - Gdy były ogłaszane wyniki wyborów, ja szalałam na scenie. Dopiero to wszystko powoli do mnie dociera. Nie wiemy, co się jeszcze wydarzy. Ale mam totalne poczucie, że ta wspaniała mobilizacja, którą obserwować mogliśmy ostatnio - nie poszła na marne. Zanim zobaczymy, co dalej - poczekajmy na pełne wyniki. Myślę, że różne rzeczy mogą się wydarzyć, trzeba czekać i być czujnym. Jakkolwiek wybory były nierówne i utrudniane, to cieszę się z mobilizacji. Dziękuję wszystkim, którzy poszliście do urn. Sama, gdzie tylko mogłam, zachęcałam ludzi, dla których moje zdanie jest jakoś w miarę ważne, by się włączyli w wybory, w demokrację. Ale też dziękuję tym, którzy w dniu wyborów, gdy tak ważne rzeczy dzieją się w Polsce, znaleźli też czas na nasz koncert.
I dodawała: - Ci, którzy są odpowiedzialni za podział Polaków, tak pogłębiony w ostatnich czasach, będą się smażyć w piekle, którym nas straszą. Ten podział jest okropną rzeczą, jest tym czymś, co mnie nieprawdopodobnie dotyka i nic nie mogę zrobić. Ale mogę robić jak najlepiej to, co umiem - pisać piosenki i dać innym energię do walki i trwania.
O festwalowych wrażeniach zaś mówiła: - Festiwal jest... dziwny, specyficzny, dla nas to zupełnie nowe doświadczenie. Ale i jakoś daliśmy radę. To było superszczęście, że dało się zagrać dla publiczności wirtualnej, nawet gdzieś w cyfrowych światach.
Tegoroczny zestaw artystów znów dowiódł, jak pojemna jest festiwalowa formuła i jak łączy rozmaite gatunki, m.in. pop, rock, electro, indie pop, soul. Niemal każdy z zaproszonych artystów eksperymentuje, krąży po obrzeżach, łączy brzmienia. Na festiwalu zabrzmiały więc nie tylko nowoczesny pop, ale i electro, miękki soul zmieszany z jazzem, rock, zimna fala, autorska piosenka z tekstem. Było miejsce na energetyczny trans, ale i na przymknięcie oczu i zasłuchanie. Było też ostro, zaczepnie i drapieżnie.
Wspomóż artystę
Skąd pomysł, by podjąć ryzyko i zorganizować festiwal bez publiczności? Grając na żywo, w pierwotnym miejscu, choć bez widzów, ekipa Białystok New Pop Festival, chciała zachować zarówno oryginalny charakter festiwali oraz klimat, jak i miejsca pracy dla sztabu ludzi i podwykonawców przy nim pracujących.
– Chcemy w ten sposób symbolicznie zwrócić uwagę na cały segment branży kulturalno-rozrywkowej, któremu pandemia pokrzyżowała plany zawodowe – mówiła Anna Pruszyńska, dyrektor produkcji eventów i festiwali Agora SA.
Dlatego festiwal był też okazją, by wspomóc artystów na tyle, na ile sam słuchacz chce.
Dostępne bowiem były dwie opcje:
*wersja bezpłatna podstawowa (streaming SD),
*biletowana premium (full HD, z opcją wyboru kamer).
Bilety wsparcia na wersję premium kosztowały od 20 zł, ale festiwalowicz mógł zdecydować o wyższej opłacie – 50 proc. tej kwoty przekazywane jest artystom. Tak więc – im większą kwotę chętny na wersję premium wpłacimy, tym bardziej wesprzemy artystów. To festiwalowicz swoją wpłatą zdecyduje o tym, jaką kwotę chce na wsparcie przeznaczyć.
W wersji premium czekały też niespodzianki. W zależności od wyboru opcji widzowie mogli zobaczyć, jak festiwal wygląda od kuchni. Choć fizycznie pod pałacem Branickich się nie znaleźli, to jednak, dzięki technologiom, mogli stanąć wirtualnie na scenie, pod sceną, zajrzeć na backstage, posłuchać rozmów z artystami (o tym, jak przetrwali pandemię, nad czym pracowali bądź pracują), czy odbyć wirtualny spacer po Białymstoku lub spojrzeć na to miasto z lotu ptaka (to także ukłon w stronę tych, którzy w Białymstoku jeszcze nie byli, a przy okazji festiwalu online mogą zobaczyć różne charakterystyczne dla miasta miejscówki).
A teraz Białystok New Pop Festival wszedł już do historii. Czy w następnym roku widzowie i słuchacze znów spotkają się online, czy pod sceną,w tłumie innych pasjonatów muzyki? Trzymajmy kciuki za to drugie.
Póki co, niewykluczone, że na Facebooku Białystok New Pop Festival koncerty będzie można obejrzeć powtórnie. Śledźcie komunikaty na FB.
Wszystkie komentarze