Napisałam tę książkę, by dowiedzieć co się działo z jedną babką, gdy druga ginęła w pogromie. Jak to było, że jeden dziadek tracił nadzieję w getcie, a drugi w tym czasie jeździł na wyścigi do Lublina i jadał wykwintne kolacje? - mówi Monika Sznajderman, autorka "Fałszerzy pieprzu".
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

Twórczyni jednego z najważniejszych polskich wydawnictw – wydawnictwa Czarne – wydała setki książek, odkryła dla polskich czytelników wielu znakomitych pisarzy Europy Środkowo-Wschodniej, ale dopiero w ub.r. zdecydowała się wydać też siebie. Jej opowieść to przejmująca, ale i fascynująca historia rodzinna. Książka o pamięci, znakomity literacko portret dwóch rodzin Moniki Sznajderman – polskiej i żydowskiej. Opowiadała o nich na spotkaniu literackim, w ramach Festiwalu Zebrane, który potrwa do soboty.

Ojciec nie schował zdjęć

Długi czas nie znała historii swego ojca. Z żydowskiej rodziny ocalał tylko on, oprócz tych, którzy wyjechali przed wojną i jednego kuzyna z Radomia. Przez całe życie mówił mało, o Zagładzie w ogóle. Gdy umarła mama Moniki Sznajderman, zostali we dwoje. Ojciec i córka powoli zaczęli rozmawiać. Już nie o codzienności, ale przeszłości. Powoli. Aż wreszcie z Ameryki przyszła paczka z fotografiami żydowskich przedwojennych krewnych. Wróciły zdjęcia, które żydowska babcia z Polski wysyłała kuzynce z Kalifornii, by pokazać, jak żyje polska rodzina.

I wtedy coś się zmieniło – Monika Sznajderman mogła już pytać szczegółowo. A ojciec, po wielu latach milczenia zaczął wreszcie opowiadać.

– Z kompletnej pustki nagle wyłoniły się twarze.

Te zdjęcia to nieprawdopodobny materiał, patrzyłam na nich w ich codziennych czynnościach. Jak się przytulają, lubią się, śmieją się do siebie. Zaczęłam pytać, dowiadywać się nieprawdopodobnie fascynujących rzeczy. Np. że moja żydowska babka Amelia była ekscentryczną postacią. W piśmie żydowskim „Ewa”, wydawanym dla kobiet przed wojną, znalazłam erotyczne opowiadanie jej autorstwa, bardzo wyzwolone, śmiałe. Bardzo ją polubiłam, tę swoją babcię – opowiadała Monika Sznajderman. – Ojciec nie schował tych zdjęć gdy przyszły. Zaczął mówić. I to był dla mnie sygnał, że powinnam zacząć pisać. Książka powstawała wolno. Bałam się jednak cały czas, czy nie naruszam w jakiś sposób jego osobistej historii i czy powinnam wyciągać na światło dzienne, to, o czym on chce zapomnieć. To był mój podstawowy lęk. Pokazałam ojcu pierwszy rozdział, potem kolejne. Już po pierwszym zobaczyłam, że się ucieszył. I lęk, czy dobrze robię, odszedł.

AGNIESZKA SADOWSKA

Nie ma innego końca historii

Nie było łatwo uporać się z przeszłością.

– W przypadku żydowskiej rodziny miałam kłopoty faktograficzne – najpierw musiałam znaleźć wszystkie szczegóły, bo po prostu nic nie wiedziałam. I oczywiście emocjonalne – szukaniu i pisaniu towarzyszyły ogromne emocje, bo dokopywałam się do smutnych historii. Człowiek się cieszy, że kogoś poznał, że odtwarza historię rodziny, ale zaraz też uświadamia sobie, że oni wszyscy zginęli w straszny sposób. I że nie ma innego końca tej historii.

Co z tego, że oglądasz uśmiechniętych ludzi na fotografiach, skoro wiesz, że za kilka lat, miesięcy od zrobienia fotografii – już ich nie ma.

To było trudne – mówiła Monika Sznajderman. – Natomiast z polską rodziną ze strony mamy miałam problem zmiany perspektywy. Bo to rodzina, w której się wychowałam, moje spojrzenie na nią, było spojrzeniem dziecka. I musiałam zmienić tę perspektywę na perspektywę dorosłą. Nazwałam tę postawę, ktoś kiedyś podrzucił mi to określenie – krytyczną bliskością. Musiałam, nie tracąc bliskości, nauczyć się krytycyzmu.

Odkrywała, że wśród przodków ma nie tylko przedwojennego działacza endecji, znanego architekta, ale też ludzi z radomskiego sztetla. Szukając śladów ojca pojechała do Radomia. Chodziła po starej żydowskiej dzielnicy, wśród pustych placów, wśród zrujnowanych domów, których nikt nie wyburza i nie remontuje.

– I to właśnie tam, w Radomiu, mieście szczególnie nasyconym niewidzialnością, miasta bez pamięci o Żydach, zaczęło do mnie docierać, że nie jestem tylko z tego ziemiańskiego dworku na Lubelszczyźnie, z zasymilowanej rodziny warszawskiej, ale też z Radomia, skąd mój dziadek uciekł, by studiować medycynę, zmienił imię z Izaaka na Ignacego i zerwał kontakty z tamtejszą rodziną.

Umierali w samotności

Była też na zamku w ukraińskim Złoczowie, do którego jej babka pojechała z synkami po ucieczce z getta. I gdzie Amelia 3 lipca 1941 zginęła w pogromie, a część przyglądających się Polaków cieszyła się, że trochę Żydów będzie mniej na świecie. Sznajderman opisała obrazy, które zapamiętał ojciec, wówczas maleńki chłopiec, który po śmierci matki wraca do getta w Warszawie wraz z opiekunką i młodszym bratem. Bratu ojca nie dane było dorosnąć, dziadek Moniki Sznajderman, lekarz w getcie, gdy stracił nadzieję, z młodszym synem 3 sierpnia poszedł na Umschlagplatz, wsiadł do bydlęcego wagonu i pojechał do Treblinki.

– Mnóstwo wstrząsających wspomnień. I myśli towarzyszących mi podczas zbierania tych informacji i pisania. Jak to wszystko się odbyło, jak to możliwe? W tym samym czasie, gdy babcia Amelia ginęła na zamku w Złoczowie, drudzy, polscy dziadkowie w tym czasie jeździli na wyścigi do Lublina, żyli w swoim majątku, starali się żyć jak wcześniej – mówiła na spotkaniu Monika Sznajderman.

– Chciałam się dowiedzieć, co działo się z jedną częścią rodziny, gdy druga w tym czasie ginęła.

Dlatego napisałam książkę. Początkowo miałam wątpliwości, czy jest dobra, czy rzeczywiście trzeba ją puścić w ludzi. Rozesłałam ją do osób, do których mam zaufanie, m.in. do Barbary Engelking i Martina Pollacka [który jest też autorem wstępu do książki – red.]. Niemal do samego wydania myślałam, że może jednak powinna zostać w rodzinie. Ale potem pomyślałam, że skoro moi przodkowie, których spotkał żydowski los, którzy nie mieli szansy przeżyć – dzięki książce choć przez chwilę będą między nami na świecie, to absurdem byłoby chować książkę do szafy. Bo przecież po to właśnie chcę ich ożywić, przypomnieć ich twarze i nazwiska, opisać, by dowiedziało się o nich jak najwięcej osób. Umierali w ogromnej samotności.

Banda fałszująca pieprz

I stąd właśnie wziął się intrygujący tytuł książki – „Fałszerze pieprzu”. Jak mówiła na spotkaniu Monika Sznajderman – to metafora tego, w jakiej samotności i zakłamaniu umierali Żydzi.

– Tytuł wzięłam z wojennej gadzinówki. Ta historia odnosi się do wielkiej akcji likwidacyjnej w lipcu i sierpniu 1942 roku. To był okropny czas. W warszawskim getcie ludzie umierają z głodu, trwają wywózki do Treblinki, na Umschlagplatz mieszkańcy idą setkami, przewodniczący warszawskiej gminy żydowskiej i prezes Judenratu Adam Czerniaków popełnia samobójstwo, w proteście przeciwko wywózkom do komór gazowych. I w tym samym czasie gadzinowa „Gazeta Żydowska” próbuje zakłamać rzeczywistość. I pisze o tym, jak w getcie świetnie działa szkolnictwo i opieka zdrowotna. W tej propagandówce znalazłam też ogłoszenie, w którym Wytwórnia Środków Spożywczych „Saturn” z ulicy Grzybowskiej przestrzega klientów przed kupowaniem pieprzu w opakowaniach firmy Saturn, lecz z niewiadomego źródła. Pieprz sprzedawany jest bowiem przez bandę fałszującą pieprz. Pisano o tym, jakby to była najważniejsza rzecz w chwili, w której umierali Żydzi.

Mienie (po)żydowskie

– Żydowski los był wyraźnie odrębny od naszego. To był wyrok, którego nie można było odłożyć. Polacy też mieli wyrok, ale ten przynajmniej można było negocjować. Gdy czytałam pamiętnik swojego polskiego dziadka, uderzyła mnie jedna kwestia. Dziadek miał przyjaciela Żyda, Lejba Zylbesztajna, którego lubił. To był rodzaj takiej patriarchalnej przyjaźni. Mój dziadek był dziedzicem, a Żyd... był Żydem. Dziadek nad jego losem płakał, ale nie znaczy to, że zmienił poglądy endeckie. Polska miała być wolna od Żydów i on nadal tak uważał – mówiła Sznajderman. – Hrabia Potocki też miał takiego zaprzyjaźnionego Żyda. Gdy dowiedział się, że ma być likwidacja getta, pojechał do „swego” Żyda, by się pożegnać, uściskali się, a potem hrabia spokojnie wrócił do domu i zjadł kolację. Dla Polaków to informacja, że Polacy lubili Żydów, a dla Żydów to informacja o ogromnej samotności, losie nienegocjowalnym. W losie żydowskim nie było żadnego wyboru. Co najwyżej wybór cyjanku. Nie uważaliśmy Żydów za swoich, to byli obcy – mówiła Monika Sznajderman.

Zostały po nich domy, przedmioty. W ich przypadku używa się często określenia: „mienie pożydowskie”.

Często błyskawicznie zajmowane przez polskich sąsiadów, jeszcze nim ostygły domowe paleniska.

– Dla mnie to straszne określenie. Ten przedrostek wszystko przekreśla. Daje poczucie, że jest już po, po wszystkim, po Żydach. Polska jest tego pełna. To niewyleczona rana, którą się tylko zalecza – mówiła Monika Sznajderman. – Kazimierz Wyka w kontekście antysemityzmu w swoim eseju ukuł określenie „Na Niemców wina i zbrodnia, dla nas klucze i kasa”. Sposób, w jaki polscy sąsiedzi wchodzili często w posiadanie żydowskich domów, to strasznie trudny temat, generuje mnóstwo emocji. To nie jest mienie pożydowskie. To jest mienie żydowskie.

– Ewentualne wyrzuty sumienia, sprawę uporania się z tym tematem, załatwiliśmy w języku, przedrostkiem – mówiła Dorota Sawicka prowadząca spotkanie.

– Ludzie żyją w niejasnym poczuciu zagrożenia. To strach podszyty agresją – że ktoś przyjdzie, wróci, zabierze. Gdy próbowałam wejść do któregoś z domów w Radomiu kiedyś należących do mojej rodziny, w oczach ich mieszkańców widziałam lęk – mówiła Monika Sznajderman. – Napisał do mnie jakiś człowiek, że ma szyld po mojej babci. Nie zdawałam sobie sprawy jak ogromny jest rynek handlu przedmiotami należącymi do Żydów. Nie miałam pojęcia, że on chce mi to sprzedać. Mój rozmówca pyta, ile mu za to dam. Skonsternowana zaproponowałam sto złotych. On się roześmiał i napisał: 500 euro. Nie chce na tym zarobić, ale za tyle kupił, i na tyle szyld wycenił rzeczoznawca. Wtedy wybuchłam. Jak tak można handlować nie swoimi rzeczami! Nie mieliśmy już kontaktu, ale potem widziałam, że wystawił to na Allegro, ale w opcji wymiany, nie sprzedaży. To było w tym samym czasie, gdy zapadł wyrok skazujący za handel rzeczami z getta. Siedzimy na tych rzeczach żydowskich jak na bombie.

AGNIESZKA SADOWSKA

Co jeszcze na Festiwalu Zebrane?

piątek, 6 października

*g. 17.30 – panel dyskusyjny o tłumaczeniu literatury z udziałem prof. Jerzego Jarniewicza i Filipa Łobodzińskiego

*g. 19 – spotkanie z prof. Przemysławem Czaplińskim

sobota, 7 października

*g. 17.30 – spotkanie autorskie z Dorotą Masłowską

*g. 19 – spotkanie autorskie z prof. Ryszardem Koziołkiem

Spotkania odbywają się w Zmianie Klimatu (ul. Warszawska 6). Festiwal organizuje Fabryka Bestsellerów.

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.
Mikołaj Chrzan poleca
Więcej
    Komentarze
    Zaloguj się
    Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem