Narodny Albom to kultowy już muzyczny projekt, stworzony i wydany na kasetach przed 20 laty przez białoruskich niepokornych artystów, którzy przyjeżdżali swego czasu m.in. do Gródka na Festiwal Muzyki Młodej Białorusi - Basowiszcza. W 1997 roku postanowili zrealizować pierwszą białoruską rock operę, która najpierw w Mińsku, a później w Polsce, okazała się sensacją. Muzycy najpopularniejszych białoruskich zespołów rockowych - Kasia Kamockaja z Nowaje Nieba, Lawon Wolski z NRM i Mroi, ale też Michał Aniempadystau, Anatol Dodz i Aleksandr Pomidoroff - wpadli na pomysł wystawienia nostalgiczno-ironicznej "opowieści z dawnego pogranicza". Pracowali nad nią dwa lata. Akcja opery toczy się w przedwojennym Rakowie - małym miasteczku na samej granicy ówczesnej "pańskiej Polski" i sowieckiej Białorusi. Tło muzyczne: przede wszystkim rock'n'roll, ale też tango, walczyki, polka. Do tego przewrotna fabuła obrazująca klimat polsko-białoruskiego pogranicza i świetne teksty w języku polskim, białoruskim i rosyjskim napisane przez Aniempadystau.
I oto teraz kultowe wydawnictwo ma szanse powrócić na scenę. W białostockiej operze. Niewykluczone, że już w połowie września.
- Jesteśmy już po rozmowach z operą, trwają rozmowy z białoruskimi artystami, którzy współtworzyli ten projekt przed laty. Mam nadzieję, że uda się przezwyciężyć różne trudne sytuacje, w jakich znaleźli się niektórzy z nich, również osobiste, i pomysł doprowadzimy do realizacji - mówi Agnieszka Romaszewska-Guzy, szefowa Biełsatu, kanału telewizyjnego nadającego w języku białoruskim i docierającego za pomocą satelity i internetu na teren Białorusi.
Ale to nie koniec pomysłów stacji.
Jest plan stworzenia sztuki, z której Biełsat chciałby zrobić spektakl telewizyjny. Do premiery doszłoby również we wrześniu - na festiwalu Wschód Kultury/Inny Wymiar. Romaszewska zaproponowała jej przygotowanie Waleremu Mazinskiemu, białoruskiemu reżyserowi, który współpracuje ze stacją.
- Rozmawiałam z Walerym o możliwości współpracy na Podlasiu. On nadal nie ma możliwości pracy u siebie. Chcielibyśmy skorzystać z jego ogromnego potencjału twórczego, jako Biełsat staramy się sięgać po różne środki wyrazu. Przemknęła myśl o scenie Wierszalina, ale tam raczej nie byłoby możliwości technicznych do nagrania telewizyjnego tego spektaklu, scena jest po prostu za mała. Wahamy się teraz między dwiema scenami - Białostockiego Teatru Lalek i Białostockiego Ośrodka Kultury - mówi Agnieszka Romaszewska. - Sztuka, traktująca o współczesnych problemach, jest właśnie pisana na zamówienie przez młodych autorów. Nie wiemy oczywiście, co z tego wyjdzie, za wcześnie o tym mówić, nie mamy też wielkich ambicji, ale pierwsze koty za płoty, chcemy spróbować. Reżyser jest dobry, pod jego kuratelą ten projekt może okazać się całkiem ciekawy.
Mazinski współpracuje z Biełsatem od lat. Kultowa w kręgach artystycznych postać na Białorusi, od dwóch prawie dekad nie ma możliwości pracy we własnym kraju. W 1991 roku założył Wolną Scenę (obecnie Republikański Teatr Białoruskiej Dramaturgii), niecałe 10 lat później został pozbawiony stanowiska za niesubordynację polityczną. Ciągle przeżywa dramat twórcy, karanego za swoją niezależność. Współpracę z nim nawiązał wiele lat temu Biełsat. W 2007 roku, gdy stacja raczkowała, to właśnie na jej zamówienie wraz z aktorami białoruskimi wyrzuconymi z białoruskich teatrów Maziński przygotował sztukę, która znalazła się na indeksie Łukaszenki - "Tutejszych" Janka Kupały (1882-1942). Zdjęcia do spektaklu były kręcone wówczas m.in. w Tykocinie.
Gdy rozmawialiśmy z Mazińskim wtedy, w 2007 roku, ten jeden z największych białoruskich reżyserów już wówczas od prawie 10 lat nie mógł w swoim kraju realizować spektakli, nie mógł wykładać, nie miał żadnych zleceń. Do bardzo skromnej emerytury dorabiał, roznosząc gazety.
Minęło kolejnych 10 lat i jego sytuacja w kraju niespecjalnie się zmieniła.
Jak się czuje człowiek zepchnięty na margines? - Mazinski w 2007 roku odpowiadał:
- To straszne uczucie. Gdy okazuje się, że jest się nikomu niepotrzebnym, nikt nie dzwoni, nikt nie proponuje... Kiedy wyrzucili mnie z teatru, bo nie chciałem robić spektakli pod dyktando władzy - poszła za mną część aktorów, ale nie mogłem im pomóc. Poszli więc swoją drogą. Ja zamknąłem się w sobie. Teraz wiem, że robiłem błąd, bo trzeba iść do ludzi. Ale może i dobrze się stało? Gdybym został w teatrze - konieczność pójścia na kompromis zniszczyłaby mnie wewnętrznie. Patrzę na swoich kolegów, którzy w państwowych teatrach zostali, i widzę, jak się męczą [Ministerstwo Kultury musi obejrzeć każdą sztukę i wydać decyzję, czy może być grana, czy nie]. A ja śpię spokojnie. Ale bycie emigrantem we własnym kraju to nie jest dobre uczucie. Ciężko żyje się w kraju, w którym władze nie szanują człowieka. Jak prezydent może mówić, że w języku białoruskim, języku ojczystym, nie można powiedzieć nic ważnego? Nadzieja jest w młodych. To oni mogą coś zmienić w tym kraju. Ale nie wiem, ile lat musi jeszcze upłynąć.
Przygotowywani 10 lat temu "Tutejsi" to jeden z najważniejszych dla Białorusinów tekstów, traktujący o samoidentyfikacji narodowej, porównywany czasem z polskim "Weselem". Kupała tragikomedię napisał w 1922 roku, gdy przez Białoruś szły armie polska, niemiecka, radziecka. Główny bohater - Mikita Znosak - stara się dopasować do każdej nowej władzy, także za cenę utraty ludzkiej godności. Kupała był orędownikiem tworzenia niepodległej Białorusi, w "Tutejszych" wyśmiał ludzi odrzucających wszystko, co białoruskie, nieznających swojej historii i języka. Zawsze niewygodny dla reżimu - zginął w tajemniczych okolicznościach, najprawdopodobniej zabity przez NKWD.
Jego sztuka też nie miała szczęścia - pierwszy raz wystawiono ją w 1926 roku, a potem dopiero w 1982, co skończyło się zdjęciem z afisza po jednym przedstawieniu. 10 lat temu niektórym teatrom (np. grodzieńskiemu teatrowi lalek) udało się ją wystawić na krótko, ale cenzura szybko sobie o "Tutejszych" przypominała. Prawie dekadę temu białoruskie ministerstwo edukacji wyrzuciło sztukę z listy lektur szkolnych.
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Wszystkie komentarze